Pokusa wyobrażenia sobie innego ja. Nie jakiejś korekty w tym, czy w innym zakresie, a nawet dokonania w przeszłości innych fundamentalnych wyborów dotyczących zawodu, emigracji, związków, stylu życia. Nie ogranicza się to do innego postępowania, odmiennych decyzji, lecz o czymś bardziej zasadniczym.
Myślę o innym kształcie ego. Moja droga była i jest drogą samotnika myślącego o innych z perspektywy własnego ja. Jest to dla mnie naturalny, być może jedyny wybór. A jednak męczy mnie nieumiejętność bycia obok siebie, rozciągnięcia siebie poza siebie, wygaszenia, stłumienia lub przysłonięcia własnego ja, tak aby dotrzeć do innego człowieka. Nie chodzi przy tym o zrozumienie, współczucie, czy troskę o innego. To wszystko jest możliwe w moim obecnym życiu, w tym znaczeniu, jestem wśród i razem z (nielicznymi) innymi.
Sądzę, że nie potrafiłem czerpać z bogactwa innych. Nie pamiętam właściwie żadnych moich nauczycieli. Są wymazani z mojej pamięci. Nie sądzę, abym im coś zawdzięczał, coś od nich przejął. Nie dlatego, że byli złymi nauczycielami bez osobowości i talentów. Ja nie potrafiłem ich zauważyć. Pewnie nie chciałem ich zauważyć, bowiem nie sądziłem, że mogą istotnie wpłynąć na mój wewnętrzny świat lub wzbogacić moje życie.
Chciałem zawdzięczać wszystko sobie (oczywiście, to pewnego rodzaju złudzenie), co dało mi niezależność. Zawdzięczać wszystko własnej pracy, dyscyplinie, organizacji czasu, a nie mentorom. Moimi mentorami były lektury, postacie z literatury, a nie żywi ludzie. Prawdziwego mentora nie doświadczyłem nigdy, ani w młodości, ani później.
To droga, której nie szukałem i nie obrałem. Moja droga, jako konsekwencja wyboru życiowej postawy – samotniczego ego, była wyboista i przypadkowa ale nie dramatyczna. Jak większość ludzi próbowałem nadać sens życiu, co wymagało wyciągnięcia siebie samego za włosy z kosmosu i wejścia w stworzony przez człowieka świat fantazji, bogów i symboli. A może ten umykający sens był ukryty gdzie indziej.
Żałuję, że nie potrafiłem nie skąpić siebie i wczuwać się w innych, tak naprawdę umieć zapominać o sobie. Tak, jak praktykował to Elias Canetti:
„ … w owych angielskich czasach przez przeszło trzydzieści lat ofiarowałem swój czas k a ż d e m u. Obchodziłem się z czasem rozrzutnie, gdyż nigdy, nawet tam, nie stałem się jego niewolnikiem, nie trwoniłem go, każda chwila, którą spędzałem z kimś, kto opowiadał mi o sobie czyniła mnie otwartym i szczęśliwym, gdyż została mi dana umiejętność niepoprzestawania na sobie samym, i sądzę, że jest to prawdziwe szczęście: umieć być z innymi, a nie tylko z samym sobą, potrafić odejść od siebie, nic z siebie nie tracić, ba, nawet prawie tego nie spostrzegając”.
Elias Canetti, „Party pod wojennym niebem. Lata w Anglii”, przełożyła Maria Przybyłowska, Czytelnik, Warszawa 2005, s. 160.
Hojność tego rodzaju polega na bezinteresownym ofiarowaniu swojego czasu innym, ale bez poczucia, że tracimy własny cenny czas. Myślę, że tego brakowało mi w życiu.
Przypomniała mi się sytuacja z Princeton. Jesienią 1979 roku chodziłem w Princeton na ciekawe i kontrowersyjne wykłady profesora Richarda Falka, wtedy bardzo znanego rewizjonistycznego politologa w Woodrow Wilson School of International Affairs (nazwa tego ośrodka została niedawno zmieniona). Był to czas w socjalistycznej Polsce, kiedy mało kto prowadził ściśle określony kalendarz swoich działań z wyprzedzeniem na wiele tygodni; spontaniczność w relacjach międzyludzkich była „the name of the game”, co odpowiadało z grubsza charakterowi narodowemu. Kiedy poprosiłem rozchwytywanego profesora Falka o rozmowę przy lunchu, (gwoli prawdy, byłem tylko jednym z jego wielu młodych anonimowych słuchaczy) otworzył on gruby kalendarz upstrzony zapiskami. Po długim poszukiwaniu bardzo życzliwie nastawiony do mnie profesor znalazł z trudem wolny termin na lunch jakieś trzy miesiące później. Byłem zaszokowany ale wkrótce zaobserwowałem, że ścisłe planowanie czasu nie było ma uniwersytecie i gdzie indziej w Ameryce niczym niezwykłym. Brak wolnego czasu cechował ludzi sukcesu. Rozmowa, która odbyła się w wyznaczonym terminie, była interesująca ale nie mogła mieć kontynuacji, bo następne okienko w kalendarzu profesora wypadało już po moim powrocie do Polski. W obecnej Polsce czas to też pieniądz sensu largo.