Państwo narodowe (nation-state) uchodzi od epoki rewolucji romantycznej za najlepszy model organizacji życia społecznego i narodowego, za najdoskonalszą formę dla rozwoju i kultywowania współczesnej wspólnoty narodowej. Zakwestionował ten pogląd Alfred Doeblin, którego zainspirowała podróż po odradzającym się państwie polskim w 1924 roku. Jego książka to podstawa i inspiracja dla mojego blogowego cyklu o państwie: Alfred Doeblin, „Podróż po Polsce”, przekład Anna Wołkowicz, posłowie Henryk Grynberg, Wydawnictwo Literackie 2000 („Reise in Polen” Walter Verlag 1968, 1926).
Podobno jest taka pożądana życiowa ewolucja – kto za młodu był rewolucjonistą, na starość powinien stać się konserwatystą. To nie mój przypadek. Ja przeszedłem drogę w odwrotnym kierunku: nie byłem w młodości, jako przeciwnik przemocy i wojny, zwolennikiem rewolucji proletariackiej, ani żadnej innej; teraz jestem krytykiem państwa i władzy. Nie jestem anarchistą i nie zamierzam pod państwowe instytucje podkładać materiałów wybuchowych, ale chcę zebrać i przeanalizować, w moim blogowym cyklu o państwie, argumenty burzące sielankowy pozytywny, bezalternatywny obraz tak zwanego państwa narodowego, które niezasłużenie stało się świętością. Ponieważ długo byłem urzędnikiem państwowym i dyplomatą, tak zwanym państwowcem, teraz w mojej nowej skórze anty-państwowca czuję się młodo.
Nie jest to tekst pisany z powodu Polski i tego, co się obecnie u nas dzieje. To wynik nasilającego się zjawiska, że państwa, które nigdy nie były wolne od błędów, od niedawna zupełnie szaleją. Część z nich zatraciła swoją rozwagę i równowagę, pogubiła się, działa pochopnie i irracjonalnie, jakby w amoku. Chwila obecna i jej nastrój przypomina czas poprzedzający wybuch I Wojny Światowej, władze państw okładają się kułakami jak chłopcy w piaskownicy, a w rzeczywistości igrają ze śmiertelnym niebezpieczeństwem.
Rzadko zdarza się spotkanie z kimś, czyj pogląd na świat tak bardzo nam odpowiada. Zwłaszcza że ten sposób patrzenia na świat pochodzi sprzed prawie stu lat. Dlatego silne wrażenie wywarła na mnie „Podróż po Polsce” Alfreda Doeblina, odbywającego w istocie podróż nie tyle po Polsce, co podróż do samego czarnego jądra państwa. Centralną kwestią, którą stawia przed nami Doeblin jest to, jak okiełznać państwo - „zbiorową bestię” - zagrażającą autentycznemu życiu ludzi.
Uniwersalną odpowiedź na to pytanie, na przykładzie kwestii żydowskiej, dał Doeblineowi młody żydowski literat, piszący w jidysz, w czasie ostatniej rozmowy w warszawskim hotelu, tuż przed wyjazdem Doeblina z Polski jesienią 1924 roku. Rozwiązaniem, według młodego literata, nie jest państwo żydowskie w Palestynie, które „nie wyhoduje Bergsona ani Spinozy”, ani jakiekolwiek państwo narodowe. „Niemcom, Polakom, Francuzom, Amerykanom, Anglikom też wiedzie się źle… Trzeba wszystko uczłowieczyć. Powoli… Bez niszczenia substancji”. (s. 293-4) Uczłowieczenie bestii jest możliwe pod warunkami, które w trakcie swojej podróży sformułował pisarz. (patrz niżej)
Alfred Doeblin maluje fascynujący obraz wyłaniającego się z rozbiorowego niebytu państwa polskiego, tygla Polaków, Żydów, Ukraińców, Niemców. Relacje między narodowościami w Polsce pochłaniają Doeblina, ale jednocześnie stanowią odskocznię do refleksji pisarza o naturze państwa, o państwie w ogóle. Podróżnikiem, który przez trzy miesiące, począwszy od września 2024 roku, nadsyłał do niemieckiej prasy swoje przemyślane impresje z Polski, był lekarz psychiatra, wybitny niemiecki pisarz ekspresjonista i dziennikarz pochodzenia żydowskiego, wrażliwy na biedę i nierówności socjalista, wysoko ceniony w kręgach berlińskiej awangardy, przyjaciel Brechta. Kilka lat później Doeblin uzyskał sławę jako autor powieści „Berlin Alexanderplatz” (1929).
To wręcz niewiarygodne, jak pióro niemieckiego pisarza, który ani w ząb nie rozumiał polskiego, uchwyciło atmosferę życia na Marszałkowskiej i na Nalewkach, w Wilnie, we Lwowie, w Drohobyczu, w Krakowie, w Łodzi i w małym podwarszawskim miasteczku. Jego krytyka państwa nie wynikała z krytycznego stosunku do młodego państwa polskiego, ale głównie z jego przetworzonego doświadczenia I Wojny Światowej i rewolucji niemieckiej 1918 roku. W Polsce znalazł ważkie nowe argumenty, przydatne do fundamentalnej rozprawy z państwem, do krytyki relacji państwa i władzy, stosunku państwa do rozmaitych grup etnicznych i społeczności, państwa do „każdego człowieka”, co zapowiada już motto książki:
„Bo władza tyranów ma kres” –
Wszystkim państwom i państwu w ogóle
I dalej motto do rozdziału lwowskiego:
„Dzisiejsze państwa są grobem narodów.
Państwa to zbiorowe bestie”.
Po kilku tygodniach pobytu w Polsce w trakcie podróży pociągiem z Lublina do Lwowa pisarz obserwuje pilnie krajobraz, który przypomina mu Saksonię i ogrania go nostalgia . Chce nagle wrócić do domu: „A teraz przejrzałem iluzję: wszystko to ziemia, ziemia, nie ma ziemi polskiej, niemieckiej. To zaiste ta sama ziemia, na której wyrosłem. Dlaczego miałbym czuć się obco. Kiedy zapadnie noc, będę pędził w pociągu przez ciemność, i to też będzie ziemia, a powietrze, ze świstem przelatujące koło mnie, będzie powietrzem zewsząd, z Moskwy, Nowego Jorku, Hindustanu, Berlina, i my wszyscy jesteśmy dziećmi tych samych rodziców”.(s. 159)
Naiwne ? Nie, autor jest całkowicie świadomy istnienia odwiecznej nienawiści między Polakami i Niemcami, do której nowego paliwa dostarcza niemiecki rewizjonizm po Traktacie Wersalskim; studiuje obiektywnie relacje polsko-żydowskie, polsko-ukraińsko-żydowskie we Lwowie, polsko-niemiecko-żydowskie w Łodzi. Kieruje się motywami idealistycznymi, socjalistycznymi i anarchistycznymi. Jest przeciwny przemocy, „teorii rozkazu i posłusznego bydła”. (s. 18)
Doeblin sporo wie, i jeszcze więcej wyczuwa i pisze o długoletnich zmaganiach Polaków o wolność; rozumie jak „Wielka jest duma wyzwolonego narodu, który poczuł, że żyje”. (s. 13). „Siedzą teraz we własnych domach. Bo władza tyranów ma kres. Rzecz w tym, żeby niczego nie zapomnieć, również żeby się nie zapomnieć”. (s. 16)
Obserwuje uważnie i odnosi się z respektem do energicznej pracy Polaków, budujących nowe państwo: „Pojmuję ogrom bezmiernie trudnej pracy organizacyjnej. Żeby się z nią uporać, potrzebny jest cały naród. Potrzebna jest duma i radość z mającego się dokonać dzieła. Radość, którą silnie współodczuwam”. (s. 51)
W Polsce Doeblin, zasymilowany niemiecki Żyd, może obserwować nie tylko państwo polskie, ale także odkrywa swoje wywodzące się z Polski korzenie i bada opinie Żydów polskich o projekcie założenia państwa żydowskiego w Palestynie. Naród żydowski, który on tu w Polsce dopiero rozpoznaje, imponuje mu. Po wizycie w dwóch żydowskich szkołach w Wilnie notuje: „Jak niesłychaną wagę przywiązuje się do tego, co duchowe. Duch spaja nie cienką warstwę narodu, lecz masy. W tym swoim religijno-duchowym centrum ten naród odnajduje się jak mało który. Pod tym względem Żydzi byli w lepszej od innych sytuacji, nie musieli zawracać sobie głowy ustrojem państwa, rewolucjami, wojnami, korektami granic, królami, parlamentami. … Im zawsze chodziło o świątynię. Prawdziwa świątynia może być tylko na Syjonie. Pod wpływem tej myśli, w sytuacji, gdy państwo kazało na siebie czekać, doszło do powolnej przemiany całego narodu. Po cichu wniknęła weń rezygnacja z własnego kraju i państwowości. Za to oni sami stali się narodem-świątynią.” {s.121)
Doeblin rozmawia z przedstawicielami żydowskiego nowoczesnego mieszczaństwa, ze zwolennikami syjonizmu – „żydowskiego nacjonalizmu” , lecz z rzeczywistą sympatią odnosi się do działalności Bundu. Jego serce leży po stronie żydowskiej biedoty, klasy robotniczej, socjalistów. Jednak widzi na horyzoncie „państwo”, „parlament”, czuje nieuchronność państwa żydowskiego. „Na to się przecież zanosi”. Żydzi są zmuszeni do wyjścia z izolacji via facti: przez nędzę, kryzys gospodarczy, ducha nowych czasów. Na Wschodzie Europy dokonuje się emancypacja mas: „…w twardych ramach nacjonalizmu, przy jak najdobitniejszym akcentowaniu tego, co narodowe”. (s.122)
Doeblin, przenikliwy obserwator, dostrzega, że zwrot Żydów ku syjonizmowi jest nieuchronny. Jest wielce sceptyczny:
„Dokonuje się tragedia spełnienia. Świątynia, którą odnajdą, jeśli, jeśli rzeczywiście zechcą jej szukać, nie będzie tą świątynią. Wiedzą o tym pobożni, ci, którzy żyją z ducha. Powiadają: tylko Mesjasz może nam dać świątynię. Najprawdziwsi Żydzi już od dawna nie czekają na „państwo”. Przetrwać można tylko w tym, co duchowe, dlatego trzeba na tym, co duchowe, poprzestać. Rzeczywistość niebiańska nie spełni się w politycznej, polityka stwarza tylko politykę.” (s. 122)
Doeblin przewidywał, że założenie „normalnego” państwa żydowskiego będzie końcem etapu duchowej żywotności narodu bez państwa, i przyniesie Żydom rozczarowanie, jak każde inne spełnione marzenie.
Porównuje z marzeniem syjonistów polskie spełnione marzenie o własnym państwie. Nie udał się plan Piłsudskiego, aby połączyć Ukraińców w jednym państwie. Ukraińcy są uciskani po obu stronach granicy. „Naród ukraiński czuje się rozdarty. Irredenta jest namacalna.” (s. 174)
„Zasymilować Ukraińców, Białorusinów, Litwinów, Żydów, Niemców Polsce się nie uda. Nie potrafi tego ugryźć. Ameryka tego dokonuje, to otwarty zbiornik. Masy chętnie tam napływają, istnieje tam wielka i godna pożądania cywilizacja. Tu panuje sielskie nieuctwo z analfabetyzmem włącznie, elitarna miejska kultura z silnymi akcentami narodowymi, a przede wszystkim silny skostniały katolicyzm”(s. 174).
O ironio losu. Nowe państwo polskie wpada nieuchronnie w fatalne nacjonalistyczne koleiny, wymuszające na nim, wbrew intencjom, błędną politykę wobec innych narodowości:
„Czy Polacy mieli zamiar założyć takie państwo. Nie. Ich ciało poćwiartowano. Byli jednym narodem. Łączyła ich wzajemna miłość. … Pragnęli tego państwa z głębi duszy. Teraz je mają, i okazało się, że zatruwa ono ich krew. Bierze na nich odwet nawet granica. Przeskoczyli samych siebie. Jak rewolucjonista, który przejmując władzę, sam staje się tyranem. Nie dostrzegają, że w czasie, kiedy byli pod zaborami, ludzie żyli dalej, że i po tamtej stronie, i ze wszystkich stron, i wśród nich żyją i istnieją narody, poćwiartowane ciała mas, które chcą się połączyć, bo się kochają, bo są jednym narodem, bo są dumne i chcą zaistnieć, jak to jest przyjęte wśród ludzi. Żałosny to wynalazek, te wielkie, żądne przestrzeni współczesne państwa.” (s. 176)
Ciemiężona Polska ma przed sobą karkołomne zadanie. Jest nad wyraz wyczulona, „mimo wszystko jakże to zrozumiałe”, na sprawy narodowościowe. Mówi przez niego terapeuta:
„Jest zupełnie jak człowiek, który miał wypadek i cierpi na nerwicę pourazową. Ale właśnie Polska, nękana przez mniejszości, kryzys gospodarczy, silnych sąsiadów, musi, jeśli chce być stabilna, sięgnąć do mądrych i nowoczesnych rozwiązań. Inaczej nie osiągnie stabilności.”. (s. 177)
Po zapoznaniu się ze skomplikowaną mapą narodowościową Lwowa, Doeblin przeszedł od szczegółu do wyrażenia swojego stosunku do państwa i nacjonalistycznej ideologii w ogóle. Cytuję obszernie, bo jego słowa brzmią donośnie dzisiaj:
„Jest coś przerażającego w dzisiejszym nacjonalizmie. Tracę wszelką ochotę do angażowania się na rzecz wyzwolenia narodów. Odechciewa mi się pocieszać i grozić, że „władza tyranów ma kres”, kiedy widzę tyranię tego, co narodowe. Siedzą tu teraz po szkołach Ukraińcy, Żydzi, Białorusini i kto tam jeszcze. Nie wolno im się rozwijać tak jak chcą. … Ile z tego wynika nieszczęścia, tysiąc nieszczęść z jednego. Zamiast wolności widać walkę i pasję. …
I historia. Wiem, jak naucza się „historii”: manię wielkości łączy się z ignorancją. Wiem, jak naucza się „wolności”: wraz z nienawiścią do sąsiada. Świadomość narodowa, narodowa utrata świadomości”. …
„Są jeszcze inne wspólnoty prócz narodowej. Nie chcę o nich zapominać i nie zapomnę. Co za bezczelna pycha, stawiać tak zwaną wspólnotę narodową bezkrytycznie ponad wszystkimi innymi. Wolność, którą głoszą, obraca się przeciw innym równie ważnym wolnościom, a to przez sposób, w jaki ją głoszą. Nie chcę narodu jako celu samego w sobie. Cóż po ciele, jeśli ma zatrutą krew.” (s. 175)
Doeblin bez litości osądza władze nacjonalistycznych dwudziestowiecznych państw:
„Któż zechce zachwycać się ojczyzną – niestety trzeba to powiedzieć – zamiast się od niej im prędzej tym lepiej odwrócić, jeśli w tej ojczyźnie panuje zniewolenie, jeśli nie ma w niej sprawiedliwości i jeśli jej mieszkańcy potrzebują jedni drugich tylko po to, żeby wzajemnie się nad siebie wynosić. I naród, i kraj kocha się ze względu na jego wartości. Patriotyzm państwowy, jakiego rządy na Wschodzie i Zachodzie wymagają od swoich mas, od swoich poddanych, to barbarzyństwo. Dzisiejsze państwa są na ogół dziełem przypadku i tylko w niewielkiej mierze tworami celowymi. Kto by się nimi podniecał. Jeśli maszyna się psuje, to się ją rozwala i robi się nową. Dzisiejsze państwa to grób narodów.” (s. 176)
Przestroga i rada dla Polski.
Doeblin, jak alchemik, wydobył z tygla swoich wszystkich polskich doświadczeń coś bardzo ważnego, co jest równie istotne dzisiaj, z czym Polacy nie potrafili sobie poradzić w międzywojniu i nadal sobie nie radzą. To nawis historii, w tym poczucie własnej wyjątkowości, krępujący nasze ruchy:
„Wspomnienia historyczne łatwo przeradzają się w obsesje. Jakąż masę niebezpiecznych wspomnień ma każde europejskie państwo. Przeraźliwie dużo ma ich Polska. Ale mają też wspomnienia jej sąsiedzi. Dobra to rzecz sojusze, ale lepsza jest geografia. Rosja to sąsiad. Tu musi utorować sobie drogę naturalna symbioza narodów, w kształcie lepszym i swobodniejszym niż dziś”. (s. 177)
Geografia dobrosąsiedzka powinna przezwyciężyć na wschodzie geopolitykę. Na zachodzie będzie jeszcze trudniej, bo „Straszna {jest} nienawiść Polaków i Niemców!”. (s. 274) „Dziś Niemcy przeżuwają „korytarz”. Gdańsk, Górny Śląsk, narzucone układy, na pewno tego nie przełkną. A Polska – musi się bać! Nie zmieni tego żadna granica, taka, czy inna decyzja.” (s.276)
Doeblin szuka odpowiedzi na dwóch poziomach:
Pierwszy dotyczy instytucji państwa:
„Dzisiejsze pojęcie państwa trzeba rozmiękczyć. Zbanalizować. Granice mają władzę tyranów. Ludzie stali się osobami, narody wzywa się do samostanowienia. Państwo, to stare straszydło, nie jest dłużej zdolne do życia. Trzeba stworzyć przestrzeń dla silniejszych, starszych wspólnot ludzkich. Również dla tych, które dopiero rosną. Życie ludów w tej epoce dawno już wykroczyło poza granice polityczne. Stare państwo wciąż jeszcze zawadza, opasłe, aroganckie i podziwiane, zblazowany mamut, niemrawy ichtiozaur, którego muszą usunąć współczesne mózgi. … Ogarnia mnie zdumienie wobec niesłychanej przemocy tego, co nazywa siebie państwem. … Nadal żywe pozostaje złudzenie, że są czymś szczególnym, a także uznanie dla ich władzy.” (s. 276)
Drugi poziom, ważniejszy, dotyczy każdego człowieka:
„Do walki z tym tworem trzeba wezwać autentyczne zespoły ludzkie, prawdziwie rozsądne kręgi ludzkich ja, jednostek. Jego pożyteczność nie ulega kwestii, ale to dopiero żywe podmioty, rozsądne zespoły i związki międzyludzkie nadają tej pożyteczności pewną rangę. To pojedynczy człowiek cierpi, żyje i umiera; on i jego powiazania istnieją, natomiast masy i organizacje, grupy ukryte za abstrakcjami chcą ośmieszyć i umniejszyć człowieka. … Na tronie króluje to co publiczne; rzeczywisty człowiek został unicestwiony, jest cieniem, teoretycy państwa gotowi są nawet odmówić mu wszelkiej realności. …
Państwo, niezależnie od tego, czy jest praktyczne, czy niepraktyczne, wyrosło wszystkim ponad głowę; nikt już nie potrafi ogarnąć go uczuciem. Czuły sentyment do ziemi rodzinnej, przywiązanie do rodziny, miłość do przyjaciół, do własnego plemienia – jak wszystko to zostało wchłonięte przez państwo; i co ten potwór z tym zrobił. Ono samo jest olbrzymią fabryką, i tym właśnie ma być – lecz niczym więcej.” (s. 277)
Doeblin, piewca świateł wielkiego miasta w powieści „Berlin Alexanderplatz”, dążył do zrzucenia państwa z heglowskiego piedestału. Chciał odebrać mu władzę nad człowiekiem usidlonym przez nacjonalistyczne hasła. Namawia nas do odebrania państwu znaczenia. Widzi jego potencjał do zniewolenia człowieka. Nie wiem, czy już wtedy Doeblin domyślał się, że państwo X, przed którym przestrzegał, objawi się w całej potworności właśnie w Niemczech, zaledwie osiem lat po opublikowaniu „Podróży”. Po intensywnych i twórczych latach dwudziestych w Berlinie, Doeblin, jak Albert Einstein i wielu niemieckich Żydów, zmuszony był do emigracji w 1933 roku . Bestia, przed której złą mocą proroczo przestrzegał, znalazła go w jego własnym domu.