Lokalna geopolityka – uczucie bez wzajemności

Polski umysł zasklepia się, odwraca się od nauki i krytycznego myślenia o świecie (o tym w osobnym blogu). Dla mnie szczególnie bolesne jest reductio ad absurdum polskiego spojrzenia na stosunki międzynarodowe, sprowadzenie ich treści do nagiej siły. Lekceważymy instytucje i prawo międzynarodowe, które z zasady chroni słabszych aktorów. Nie rozumiem dlaczego władze dążą do takiego porządku europejskiego i światowego, w którym liczy się jedynie siła poszczególnych państw narodowych, oddziałujących na siebie jak osławione w podejściu realistycznym kule bilardowe. Jest to przejaw niezrozumienia, na czym polegają własne interesy. W tym tekście zamieszczam tylko kilka wstępnych uwag o fascynacji sił politycznych w Polsce geopolityką (to nie jest tekst o geopolityce jako takiej).

Kryzysy są sprawdzianem dojrzałości polityki zagranicznej państwa: jeden z takich momentów przeżywamy właśnie teraz w związku z kryzysem wokół Ukrainy i tragicznym od kilku lat losem Ukraińców. Widać przy tej okazji,  jak lubimy potrząsać szabelką na rachunek innych aktorów.

Nie mam zastrzeżeń wobec domieszki szczypty geopolityki, która nie jest teorią naukową, lecz stricte polityczną, do bogatego mixu perspektyw teoretycznych (neorealizm, liberalizm, konstruktywizm), skorelowanych z potencjałem i wymaganiami praktycznej polityki. Ale wrzucenie do takiej bogatej potrawy chochli geopolitycznej soli czyni ją niestrawną.

Geopolityka służyła i nadal służy interesom mocarstw, co nie jest samo w sobie niczym nagannym, ale ten aspekt trzeba brać pod uwagę, jeśli mocarstwem się nie jest. Powstała w imperialnych Niemczech marzących o dominacji kontynentalnej. Wersja oceaniczna admirała Mahana w Stanach Zjednoczonych uzasadniała konieczność zbudowania imperialnej błękitnej marynarki wojennej przez otoczone oceanami wschodzące mocarstwo. Geopolityka polega na myśleniu w kategoriach całych kontynentów i przestrzeni oceanicznych. Ma ona swoje lokalne wersje we wszystkich państwach mających wielkie aspiracje i ich pokrycie w poważnych zasobach siły. Zdrowiu małych państw sprzyja krytyka myślenia geopolitycznego.

Czyli, z jednej strony -  są to arkana polityki międzynarodowej dla silnych, uzasadnienie wobec własnej narodowej publiczności kierunku polityki międzynarodowej i polityki użycia siły; z drugiej strony - narzucenie tej narracji państwom słabszym, które są traktowane przedmiotowo. Niezrozumiała jest więc wiara w uniwersalną aplikację geopolityki; jej akceptacja przez państwo takie, jak Polska jest wynikiem peryferyjności i uzależnienia. Braku samodzielności i racjonalności. Podejście geopolityczne w kraju jest często tożsame z wiarą w przyszłą potęgę Polski, która zaćmi naszych sąsiadów. Ta iluzja wielkości została rozbudzona do granic absurdu przez zachodnie geopolityczne think tanki, jak np. Stratfor.

Odrzucam geopolitykę jako koncepcję deterministyczną; podkreślam znaczenie uwarunkowań geograficznych. Te ostatnie negują neoliberałowie i globaliści. Thomas Friedman, czołowy komentator New York Timesa, spłaszczył kulę ziemską do wymiarów jednego otwartego światowego rynku, na którym wszyscy podobno mają podobne możliwości. To była myśl do niedawna równie modna, co nieprawdziwa. Nie trzeba przekonywać, że także dzisiaj życie ludzi jest uzależnione od szerokości geograficznej, klimatu, dostępu do wody i czystego powietrza. Uprzywilejowani żyją dłużej w poczuciu bezpieczeństwa i dostatku na tej samej małej planecie, co biedacy; szanse ubogich - często mieszkających jedynie sto kilometrów dalej - na dobre i godne życie są nieporównywalnie mniejsze. Geografia bezpieczeństwa dotyczy globu, ale także wielkich aglomeracji w bogatych krajach. To, jak długo i jak dobrze, czy źle człowiek żyje zależy w ogromnej mierze od tego, czy urodził się w Szwajcarii czy w Bangladeszu, ale w Nowym Jorku czy w New Delhi w zależności od dzielnicy.

Od czasu rokowań paryskich po I Wojnie Światowej i Traktatu Wersalskiego polityka wewnętrzna w poszczególnych państwach wywiera coraz bardziej przemożny wpływ na politykę międzynarodową. Demokracja wyznaczyła kres autonomii polityki zagranicznej, a tweety polityków rozpalają emocje milionów. Decyzje zapadają w sekundy, nie ma czasu na refleksję i zrobienie kroku do tyłu. W epoce broni nuklearnej krzywa emocji nakręcanych przez politycznych przywódców stale rośnie. Rządy, reprezentowane bezpośrednio przez prezydentów i premierów (bez odsuniętej na margines pośredniczącej i chłodzącej napięcie dyplomacji), używają polityki zagranicznej jako narzędzia mobilizacji, aby pozyskać głosy wyborców; kompleksy militarno-przemysłowe szukają w atmosferze napięcia i nadchodzącego konfliktu dodatkowych zysków; media tradycyjne i internetowe walczą o korzyści z alarmujących wiadomości; masy zdezorientowanych ludzi szukają drogowskazów w skomplikowanym labiryncie sprzecznych opinii i interesów. Jeżeli szukać podstawowej determinanty polityki międzynarodowej, to właśnie w tej sferze. Widać to doskonale na przykładzie stanu polityki zagranicznej w Polsce, która prowadzona jest równolegle i w różnych, niekiedy sprzecznych ze sobą, kierunkach przez frakcje w obozie władzy, adresujące swoje propozycje, nie licząc się z reperkusjami międzynarodowymi, do kręgu swych krajowych zwolenników i wyborców. Polityka zagraniczna została rozbita na  niepasujące do siebie części. Jest jednak ratunek: potężny wstrząs, kryzys, który scala pozornie na moment pęknięte naczynie.

Hasło geopolityka jest więc przydatne dla wszystkich; jest obietnicą kompletnego eksperckiego objaśnienia świata, zarazem otocza je nimb wiedzy dla wtajemniczonych (wtedy sypie się terminami pochodzącymi z XIX wieku jak Hinterland), ujmuje wewnętrzną logiką. Materiału do takiego podejścia dostarczają polskim politykom coraz liczniejsi i coraz głośniejsi rodzimi kapłani geopolitycznej wiary.

W okresie międzynarodowego napięcia całe spektrum polityczne jednoczy się wokół władzy. Znamy to z historii najnowszej: BBWR przed wojną i różne fronty jedności narodu po wojnie. Jedności w narodzie sprzyja kryzys. W czasie zagrożenia chowamy się pod suknię władzy. Milknie wtedy krytyka słabości demokracji, władz, ich nadużyć i dysfunkcjonalnych instytucji. Preferuje się nieustępliwość, waleczność i propaguje kult użycia siły. Dialog, negocjacje i prawo międzynarodowe zostawiamy dla naiwnych. My wierzymy w zwycięstwo naszej sprawy. Po katastrofie, choćby potop.

W Polsce, w odróżnieniu od Europy Zachodniej nie tylko prawica, ale także lewica wierzy, że Ameryka i jej siła kształtują świat.* Myślenie lewicy o polityce międzynarodowej, w tej chwili o sprawach ukraińskich, od dawna zdominowała geopolityka. (Przenikliwe są uwagi na ten temat w felietonie prof. J. Zielonki w Rzeczpospolitej, 1.02. 2022.)

Rosji przecież, jak wiemy z Tiutczewa, nie da się pojąć rozumem, więc na vsiakij słuczaj przy ocenie polityki rosyjskiej wyłączamy rozum i włączamy negatywne emocje. Uważamy, że Rosja, gasnące mocarstwo, nie ma już interesów, sprowadza się tylko do diabolicznej postaci Putina. Ale dziwną sprawą polityka polska toczy się pod hasłem: „wszędzie wpływ Putina”. Władza często mówi, że opozycja w tej czy w innej sprawie działa wprost w interesie Putina, a opozycja oskarża władze o realizację celów rosyjskich. Ironią losu jest to, że leitmotivem obu zwalczających się obozów, jest powtarzane do znudzenia oskarżenie: „Putin by się z tego ucieszył”, „Putin by tego lepiej nie wymyślił”. To czyni z Putina, prezydenta przecież – jak wiemy - upadłego mocarstwa, mistrza wpływu nad mistrzami. A wpływ to waluta silnych, a nie słabeuszy. Przykre, że niemal w każdej dyskusji o polityce polskiej i naszych wewnętrznych sprawach punktem odniesienia jest domniemana opinia, czy domniemany interes jakiegokolwiek mocarstwa. Ościenne mocarstwa były właśnie tak zadomowione w dawnej Polsce. Taka była mentalność warstwy panującej elity u schyłku przedrozbiorowej Rzeczypospolitej. Dla mnie jest niepojęte, że daliśmy przywódcy innego państwa taką magiczną różdżkę, taką władzę nad polskim umysłem.

Mój wniosek:

1/ Żaden kryzys nie jest tym najważniejszym i ostatnim, który rozwiąże wszystkie problemy. Trzeba już w jego trakcie myśleć, aby ograniczyć straty, aby nie zostały po nim tylko zgliszcza. W czasie kryzysu nie kierujmy się wyłącznie emocjami, impulsem i potrzebą chwili, posiłkując się uproszczonym poglądem na świat polityki międzynarodowej. Nie tylko siła się liczy; siła nie zastępuje mądrości i dalekowzroczności.

Amerykanie potrafili skutecznie interweniować, ale co z tego, kiedy okazali się bezradni w przewidywaniu następstw swoich siłowych interwencji (Wietnam, Libia, Irak, Afganistan, Haiti, Chile). Związek Radziecki pomylił się wielokrotnie w swoich interwencyjnych kalkulacjach w Budapeszcie, Pradze i w Afganistanie. Nie oceniam w tym miejscu zasadności czy sprawiedliwości tych działań. Nikt nie jest w stanie przewidzieć długofalowych skutków wojen, tragicznych dla miejscowej ludności i prawie nigdy nie osiągających zamierzonych efektów politycznych. Interwenci nie myśleli o tym, że ich działania prowadzą do wielkich ofiar i  do zakłócenia  porządku w całych regionach świata, za co oni – i Stany Zjednoczone i ZSRR - i inni zapłacili i wciąż  płacą wysoką cenę. Pomyślmy, co nastąpi dzień po. Jakie koszty sami poniesiemy, jakie koszty poniosą wszyscy aktorzy.

Na mapie regionu będziemy nadal sąsiadować z wczorajszym wrogiem. Będziemy go w innych okolicznościach potrzebować i będziemy odwoływać się do prawa międzynarodowego. Zmiana jest istotą polityki. Nikt nie pozostaje wrogiem raz na zawsze.

Zasady geopolityka są w oczach jej wyznawców niezmienne, ale geografia świata zmienia się na naszych oczach. Gdy sąsiad jest w niebezpieczeństwie potrzebna jest uczciwa rada, oparta na wszechstronnej refleksji historycznej i strategicznej, a nie militaryzacja myślenia, kamasze, werble i odwaga, która nas pozornie nic nie kosztuje. A jeśli uważamy, że ktoś nie ma nic do stracenia, to uważajmy, bo ten ktoś może się postarać, aby także Polska dołączyła do grona krajów, które nie mają nic do stracenia.

2/ Jeszcze jedno, z punktu widzenia człowieka, który niegdyś współtworzył polską politykę bezpieczeństwa. NATO pozostaje najważniejszym czynnikiem bezpieczeństwa dla Polski. Każde wejście Sojuszu do akcji niesie ryzyko obniżenia jego prestiżu, obnaża jego słabości, nieuchronne „we mgle wojny”. Taki jest zresztą skutek działań Paktu Atlantyckiego w Serbii, czy w Afganistanie. Niech ta strzelba jak najdłużej wisi na ścianie, bo kiedy wystrzeli dramat protagonistów będzie miał się ku końcowi.

*Swój własny rachunek sumienia przedstawię w blogu osobno.