Trzy incydenty w Waszyngtonie

Zrozumiałe, że po wypadkach 11 września , w Waszyngtonie wprowadzono surowe restrykcje dotyczące bezpieczeństwa, zwłaszcza w odniesieniu do gmachów administracji i innych ważnych instytucji publicznych. Nie miałem nigdy problemów z dostosowaniem się do sensownych reguł w interesie bezpieczeństwa wszystkich (spotykałem się w swojej pracy z niezrozumiałymi godnościowymi reakcjami na wprowadzone kontrole, ze strony niektórych polskich polityków odwiedzających Stany Zjednoczone). Od czasu do czasu spotykałem się z metodami nieadekwatnymi do sytuacji lub, wręcz, kontrproduktywnymi. Przywołam trzy zabawne sytuacje:

  1. Niedługo po 11 września zostałem zaproszony na kolację wydaną przez czterogwiazdkowego generała Richarda Myersa, od 1 pażdzienika 2001 roku Przewodniczącego Kolegium Połączonych Szefów Sztabów (JCS), najważniejszego wojskowego w Stanach Zjednoczonych. Generał Meyers mieszkał w służbowej wilii w Forcie Myers w Arlington, gdzie znajdowały się także kwatery innych amerykańskich dowódców. Fort jest dobrze strzeżony, brama wjazdowa pilnowana przez wartowników. Kolacja na pewnie nie więcej niż dziesięć osób była z okazji wizyty zastępcy sekretarza generalnego NATO w Waszyngtonie.

Była ciemno i padał ulewny deszcz, kiedy moja służbowa limuzyna, podjechała pod wartownię. Pokazałem wartownikowi imienne zaproszenie, samochód został gruntownie sprawdzony, jednak nie został wpuszczony do środka. Wartownicy zażądali, abym opuścił samochód celem przeprowadzenia rewizji. Poprosiłem, aby skomunikowali się z willą generała i uzyskali zezwolenie na przejazd jego gościa. Po długiej chwili, licznych telefonach, wartownicy ponowili swoje żądanie. Poprosiłem kierowcę, aby zawrócił do Waszyngtonu.

Czułem, że na tym się nie skończy. I rzeczywiście. Następnego dnia zadzwonił do mnie generał Myers z bardzo eleganckim przeproszeniem (dowiedziałem się później, że był wściekły z powodu wyrwy, którą spowodowała moja nieobecność na jego kolacji w wąskim gronie). W ramach gratyfikacji poprosiłem go natychmiast o spotkanie, co było dla mnie wystarczającą rekompensatą za stracony wieczór. Poprosiłem, aby potraktował to zdarzenie jako wypadek przy pracy.

  1. Miałem umówione spotkanie w Pentagonie, był to czas wojny w Iraku, z ważną osobą z kierownictwa Departamentu Obrony , która kierowała wydatkami resortu. Mój dobry znajomy Comptroller General, czyli ktoś w rodzaju głównego księgowego DoD, operował miliardami dolarów, a nasza rozmowa miała dotyczyć skromnych milionów. Rozmowa była z wyprzedzeniem umówiona. Mój samochód pokonał wszystkie bramy, wartownie i dotarł do właściwego wejścia do labiryntu. Wszedłem do środka, kolejna warta sprawdziła moje papiery i przepuściła bez kłopotu. Na ostatnim etapie, na parterze gmachu, moją drogę zastąpiła ostatnia bariera z recepcjonistą, który posiadał spis wszystkich przewidzianych w tym dniu gości. Pokazałem moje dokumenty z nazwiskiem i wyjaśniłem, że mam za chwilę umówione ważne spotkanie.

Recepcjonista zaczął grzebać w swoich spisach. Trwało to bardzo bardzo długo. Próbowałem mu (i sobie) pomóc, ale nic nie pomagało. Czas był drogi, bo na rozmowę przeznaczono pół godziny. Zacząłem się niecierpliwić. Widziałem, ze bezradny strażnik/recepcjonista nie posuwa się do przodu. W rozpaczy wskoczyłem za jego barierkę i pokazałem mu paluchem moje nazwisko na liście gości. Obaj odetchnęliśmy. Pobiegłem truchtem na spotkanie.

Konfuzja strażnika wynikała, jak sądzę, z dwóch powodów. Jeden był po mojej stronie; fatalnie długie słowiańskie imię i nazwisko. Po stronie Pentagonu leżał drugi: funkcję strażnika na ostatnim odcinku powierzono osobie mającej wielkie trudności z alfabetem.

  1. Trzecia przygoda była przygodą z dreszczykiem. Działo się to roku pańskiego 2004. Ceremonię przyjęcia grupy siedmiu państw do NATO zorganizowano w Waszyngtonie (nasza odbyła się pięć lat wcześniej w Independence, Miss.) w pięknej sali gmachu Departamentu Skarbu sąsiadującym z Białym Domem. Gospodarzem był sekretarz stanu Colin Powell, głównymi gośćmi ministrowie spraw zagranicznych przyjmowanych do NATO państw. Na sali znajdowało się ponad sto osób. Siedzieliśmy przy okrągłych stołach. Dla mnie impreza zaczęła się od niespodzianki. O mało nie spadłem z krzesła od potężnego uderzenia w plecy, które wymierzył mi wchodzący na salę Colin Powell. Moi współtowarzysze przy stole popatrzyli na mnie z zazdrością.

Po pierwszej części w Departamencie Skarbu – druga miała się odbyć w Białym Domu. Departament Skarbu i Biały Dom połączone są długim podziemnym korytarzem. Tym wewnętrznym korytarzem obecni udali się spacerkiem do Białego Domu, gdzie miał przemówić prezydent Bush. Ja także nim powędrowałem, ale zatrzymałem się, bo w korytarzu dostrzegłem toaletę. W tę samą stronę skierował się też sekretarz generalny NATO Jaap de Hoop Scheffer.

Po chwili obaj wróciliśmy do tunelu. Podążaliśmy razem sami plus osoba towarzysząca sekretarzowi generalnemu NATO. Cała grupa gości zniknęła nam za zakrętem. Rozmawiając, szliśmy w trójkę dalej tunelem w kierunku Białego Domu. Po wejściu do podziemi Białego Domu ktoś skierował nas na wyższą kondygnację i nagle znalazłem się z sekretarzem generalnym w małym gabinecie, gdzie najwyraźniej miała się odbyć jego krótka rozmowa z prezydentem. Zbladłem z wrażenia. To nie było miejsce, w którym powinienem się znaleźć. Pod ścianami gabinetu stali agenci Secret Service. Wszedł prezydent Bush i zaprosił obecnych do stołu. Stałem o trzy kroki od niego. Momentalnie wycofałem się w róg pokoju i powiedziałem cicho do agenta, że znalazłem się w tym miejscu przez pomyłkę. Agent bez słowa, dyskretnie, wyprowadził mnie do ogólnej sali, gdzie na prezydenta oczekiwali goście.

Incydent został zażegnany; nikt niczego nie zauważył. Takie przynajmniej miałem wrażenie.

Znalazłem się tuż obok prezydenta Stanów Zjednoczonych przypadkowo i mogłem za to zapłacić wysoką cenę. Wiele zawdzięczam profesjonalizmowi ochrony prezydenta, którzy zamiast unieszkodliwić obce ciało uznali, że mimo złamania reguł bezpieczeństwa, prezydentowi nic nie zagraża, ale i ochrona coś zawdzięcza mnie, ponieważ, to w końcu nie była moja wina, że organizatorzy wzięli mnie za osobę towarzyszącą sekretarzowi generalnemu Sojuszu na spotkanie z prezydentem Bushem.

Wszystkie te przygody były zabawne, ostatnia, trochę groźna. Lekcja dla dyplomatów i maruderów; nigdy nie tracić kontaktu z peletonem.