Pamiętam moment, kiedy w 1989 roku zamieniłem rolę prywatną na publiczną. To był wyjątkowy i niepowtarzalny czas, kiedy można było zaangażować się nie tylko z poczucia obowiązku, ale także z przyjemnością, bez przynależności do partii, w sprawy publiczne. Później nastąpiła naturalna profesjonalizacja polityki i towarzysząca jej nieuchronna eliminacja ekspertów z istotnych stanowisk państwowych. Jednocześnie powstawała neutralna politycznie służba cywilna. Jednak zanim zdołała się ona w Polsce zakorzenić została zdeformowana, a następnie zniszczona przez kolejne ekipy rządowe. Teraz w dobie politycyzacji administracji państwowej służba cywilna pleno titulo nie funkcjonuje.
Można czerpać satysfakcję z pracy w służbie publicznej!
W żadnym razie nie wiąże się ona z poczuciem, że zostaliśmy docenieni i obsypani nagrodami. Nie należy tego w ogóle oczekiwać. Nagrodą jest służba jako swego rodzaju Ding an sich. Trzeba również założyć z góry, że nieuchronne pożegnanie z życiem publicznym nie będzie należało do przyjemnych. Miałem szczęście, że kawał mojego dorosłego życia przypadł na pierwsze kilkanaście lat odnowionej i remontowanej Rzeczpospolitej. Czy kiedyś powtórzy się w Polsce taka koniunktura dla młodych ludzi? Życzę im z całego serca, aby pracowali i awansowali w środowisku, gdzie liczą się zapał, wartości i kwalifikacje, a kariera nie zależy od czynników pozamerytorycznych.
Kiedy rozmawiałem ze Steve’m Hadley’em doradcą prezydenta G.W. Busha do Spraw Narodowego Bezpieczeństwa (NSC) w trakcie pożegnalnej wizyty w Białym Domu (maj 2005 r.), zadał mi on jedno „istotne” pytanie: „Czy praca w Waszyngtonie była dla ciebie dobrą zabawą?” („Was it fun?”). Spędziliśmy razem długie godziny na rozmowach o toczących się wtedy zmaganiach wojennych w Iraku i w Afganistanie i o wielu mało zabawnych rzeczach, które z nich wynikały. Byłem więc całkowicie zaskoczony tak bezpośrednim, w stylu amerykańskim, pytaniem, które obejmowało także horyzont czasowy 11 września.
Dzisiaj przyznaję Steve’owi rację. Przy podsumowaniu pięciu lat uprawiania dyplomacji w Waszyngtonie trzeba było uwzględnić ten ludyczny element. Tak, nawet bardzo stresująca praca w trudnych czasach, (mimo kosztów zdrowotnych), daje satysfakcję i radość. Największą frajdę w dyplomacji daje poczucie, że dzięki naszym pomysłom i innowacjom dyplomatycznym wytworzyła się jakaś nowa wartość, która nie powstałaby bez naszych działań.
Tworzyliśmy zrąb nowych instytucji państwa demokratycznego wzorując się na państwach demokratycznych.
Budowanie cywilnego Ministerstwa Obrony (pierwszy raz w historii Polski) z nowymi strategicznymi departamentami, tworzenie od podstaw Biura Studiów i Ekspertyz w Kancelarii Sejmu, prace nad nową strategią bezpieczeństwa państwa i koncepcjami bezpieczeństwa europejskiego, branie udziału w tworzeniu sieci porozumień wojskowych z państwami naszego regionu i Europy Zachodniej, pierwsze kontakty wojskowe ze Stanami Zjednoczonymi w ramach Bilateral Defense Working Group, torowanie drogi do NATO, nowa polityka zagraniczna i dyplomacja – to wszystko było ekscytujące także na moim poziomie urzędnika, podsekretarza stanu, eksperta i doradcy.
Mimowolnie stałem się organizatorem kilku nowych instytucji. Nie zdawałem sobie wtedy sprawy, że jeszcze trudniejsze od zapoczątkowania nowoczesnych instytucji państwowych jest ich wbudowanie w krwiobieg funkcjonowania państwa i ich dalsze doskonalenie.
Pierwszym dużym wyzwaniem było stworzenie, z inspiracji i pod patronatem Szefa Kancelarii Sejmu Ryszarda Stemplowskiego, modernizującego z przekonaniem i determinacją Kancelarię Sejmu, nowego Biura Studiów i Ekspertyz czyli wewnętrznego think tanku do wyłącznej dyspozycji posłów. Zaczynałem z carte blanche od Ryszarda, z jednym biurkiem i zarysem koncepcji. Najtrudniejszy był dobór ekspertów, których pool był wtedy ograniczony. Rozmawiałem indywidualnie z każdym, z grupy liczącej pół tysiąca kandydatów. Wybrałem z grona kandydatów około pięćdziesięciu najlepszych, którzy przez długie lata stanowili trzon eksperckiej kadry BSE.
Model BSE nie był kopią żadnej podobnej instytucji zachodniej. Biuro i jego modus operandi było wynikiem zestawienia „najlepszych praktyk”. Porównywałem modele działające w parlamentach ustabilizowanych demokracji: amerykański, brytyjski, niemiecki, francuski, brytyjski, kanadyjski i inne. Otrzymywaliśmy wiele życzliwej pomocy z amerykańskiego kongresu (Frost Task Force) i od parlamentów europejskich. W ciągu roku powstała nowa żywa instytucja sejmowa, służąca ekspertyzami na wszystkie możliwe tematy wszystkim posłom jednakowo, niezależnie od ich przynależności partyjnej.
W Ministerstwie Obrony pierwszoplanowym zadaniem było przekształcenie ministerstwa kierowanego przez ludzi w mundurach w ministerstwo cywilne i wprowadzenie cywilnej i demokratycznej kontroli nad wojskiem. Upodobnienie naszych struktur zarządzających wojskiem do struktur państw NATO było warunkiem sine qua non nawiązania i pogłębienia stosunków z Sojuszem.
Minister Janusz Onyszkiewicz powierzył mi w 1992 roku zadanie stworzenia pierwszych cywilnych departamentów w MON. Powstały dwa takie departamenty: jeden zajmujący się strategią, drugi wojskowymi sprawami zagranicznymi i misjami pokojowymi. Jednocześnie przygotowywaliśmy nowy model relacji MON – Sztab Generalny. Była to trudna praca reorientowania całego aparatu wojskowego państwa na nowe tory. Nie było to tworzenie na czystej kartce papieru, ale zmaganie się z oporem materii, zwłaszcza ze strony Szefa Sztabu Generalnego. Powstała, pod moim kierunkiem, pierwsza strategia bezpieczeństwa RP, dla państwa niezwiązanego sojuszami po rozwiązaniu Układu Warszawskiego (1993 r.) Po kilku latach wraz z zespołem opracowaliśmy w MSZ nową strategie bezpieczeństwa RP, pierwszą uwzględniająca wejście Polski do NATO (2000 r.)
Wszystko to było bacznie monitorowane przez ekspertów z państw NATO. Wprowadzenie cywilnej i demokratycznej kontroli nad armią była traktowana śmiertelnie serio. Zależało im, per analogiam do późniejszego procesu przyjmowania acquis Unii Europejskiej, na uzgodnieniu tego samego języka standardów i wartości. Zdobywaliśmy nowych życzliwych przyjaciół. Było całe grono amerykańskich ekspertów, którzy byli oddelegowani do pomocy, ale i do oceny naszych reform. Takim oddanym sprawie przyjacielem był Jeffrey Simon i jego koledzy eksperci z NDU, Rand Corporation i Naval War College. W czołowych ośrodkach analitycznych Europy, takich jak Chatham House, ukazywały się raporty na temat postępujących zmian w zarządzaniu naszych strukturach wojskowych.
Nawiązałem dobre relacje i przyjaźnie z wieloma życzliwymi politykami i urzędnikami ze świata. Wielką satysfakcję czerpałem w latach dziewięćdziesiątych i u progu nowego wieku z pracy z postaciami pierwszego planu w ówczesnej polityce polskiej, zwłaszcza z ministrami spraw zagranicznych i obrony, z racji zajmowania się kwestiami bezpieczeństwa.
Dwa razy odchodziłem na własną prośbę ze służby publicznej. Po niefortunnie przedwczesnym skróceniu kadencji rządu Hanny Suchockiej, sekretarz stanu w nowym rządzie w MON Jerzy Milewski zaproponował mi wprawdzie kontynuację pracy na stanowisku podsekretarza stanu, ale sam chciał kierować wojskowymi sprawami zagranicznymi, czyli moim portfelem. W tym czasie Alvin Bernstein, znawca antyku i błyskotliwy profesor strategii z Navy War College w Newport i SAIS w Waszyngtonie, został mianowany dyrektorem tworzonego właśnie przez Stany Zjednoczone i Niemcy Centrum Marshalla (George C. Marshall Center for European Security Studies) w Garmisch-Partenkirchen w Bawarii. Zimna wojna była jeszcze „ciepła”, gdy powstała niezwykła szkoła– pierwszy międzynarodowy college po zimnej wojnie specjalizujący się w kwestiach międzynarodowego bezpieczeństwa z zespołem profesorów internacjonałów i słuchaczami z całej przestrzeni euro-azjatyckiej.
Centrum Marshalla powstawało na bazie funkcjonującej do początku lat dziewięćdziesiątych szkoły dla amerykańskich specjalistów wojskowych w obszarze ZSRR i Europy Wschodniej (Russian Army School). Kształcono w niej także specjalistów od Polski. W 1993 roku amerykański sekretarz obrony Les Aspin i minister obrony Niemiec Volker Ruhe, obaj ministrowie z wizją przyszłości, podjęli decyzję o przekształceniu ośrodka Armii Stanów Zjednoczonych w centrum dialogu i porozumienia niedawnych wrogów. Al zaproponował mi pracę w tej szkole w najciekawszym okresie tworzenia jej charakteru i curriculum. Drugi raz, znalazłem się w Centrum po zakończeniu misji w Waszyngtonie w 2005 roku.
O klasie klasy politycznej lat dziewięćdziesiątych świadczy propozycja objęcia stanowiska podsekretarza stanu, którą złożył mi po roku mojej pracy w Centrum Marshalla Andrzej Karkoszka, nowy sekretarz stanu w MON po wyborach wygranych przez SLD w 1994 roku. Andrzej był poprzednio moim doradcą w MON. Nie bał się podjąć takiego wyzwania: wziąć na swojego zastępcę kogoś niekojarzonego z lewicą i w dodatku swojego byłego szefa. W Garmisch czułem się jednak wyśmienicie i wróciłem do Polski dopiero po następnych wyborach.
Do pracy w MSZ wezwał mnie profesor Bronisław Geremek, który niecierpliwił się, że nie mogłem zjawić się na Szucha następnego dnia. Sam też musiał załatwić sprawy mojej nominacji z premierem. Wreszcie zadzwonił i powiedział: „Kobyłka stanęła u płota”. Musiałem szybko spakować manatki. W 2005 roku, w innych okolicznościach, ponownie zostałem profesorem w Centrum Marshalla. I znowu pracę tam przerwałem na własne życzenie w 2008 roku, lecz, za drugim razem decyzję o powrocie do służby w Warszawie podjąłem, przede wszystkim, ze względów osobistych. Wróciłem do MSZ i dyplomacji. Dopiero na placówce w Wiedniu odkryłem, że moim prawdziwym dyplomatycznym powołaniem jest dyplomacja wielostronna (OBWE i ONZ).
Gdyby, nie ta ostatnia decyzja, spacerowałbym dzisiaj na kwitnących łąkach pod bawarskimi Alpami. Z okna mieszkania widziałbym mój ulubiony szczyt Alpspitze, naiwny trójkąt, jakby ręką dziecka, narysowany na horyzoncie.
Będąc sługą publicznym wojowałem, ale głównie o coś, a nie przeciw czemuś lub komuś. Zmiany były fundamentalne, ale metody pokojowe i ewolucyjne.
Uśmiech na mojej twarzy publicznej stopniowo gasł.
Na obecnej scenie publicznej widzę przeważnie twarze wojowników. To nie są miny „happy warriors”, chociaż odwojowali więcej niż wszystko i w Polsce ten się śmieje, kto śmieje się ostatni. Niektórzy z nich poważnie wierzą, że są ostatni.
„Dziwicie się krwi na rękach akuszerów epoki?”*
Smutna konstatacja: niezależnie od tego, jak zaczynamy (1918, 1945, 1989), kończy się partyjniactwem i narodową demokracją.
*Stanisław Jerzy Lec, „Myśli nieuczesane. Wszystkie”, Noir sur Blanc, Warszawa 2007, s. 611.