Za chlebem

W styczniu 1976 roku urodziły się moje bliźniaczki Justyna i Sara. To była niespodzianka, bo z moją (pierwszą żoną) nie wiedzieliśmy, że czeka nas podwójna radość. Nie miałem dość pieniędzy na utrzymanie powiększonej rodziny. Trzeba było temu zaradzić.

Jak miliony Polaków przede mną i miliony po mnie, aż po dziś dzień, pomyślałem o pracy za granicą. Miałem wujka w Kanadzie i przyjaciela, który wyemigrował na stałe do Stanów Zjednoczonych. 

Moja przemiła kuzynka Maria załatwiła mi pracę w bibliotece Uniwersytetu w Toronto. Paszport otrzymałem bez komplikacji na ostatniej fali gierkowskiej odwilży. W recenzjach była moja praca doktorska, którą miałem bronić po powrocie, co otwierało mi drzwi do upragnionej pracy w Instytucie Historii PAN  w Warszawie. Nie jechałem w nieznane i miałem do czego wrócić.

Rozczarowanie spotkało mnie na samym początku w Toronto. Komfortowa i legalna wymarzona praca w bibliotece uniwersyteckiej  okazała się w  praworządnej Kanadzie niedostępna dla posiadacza zwykłej wizy turystycznej.  Na ratunek przyszedł Nick, mój przyjaciel  ze studiów, który mieszkał nieopodal, po amerykańskiej stronie granicy, w Buffalo.

Pierwsza myśl była absurdalnie niepraktyczna. Jeździliśmy po Ontario szukając dla mnie pracy na farmach tytoniowych. Druga koncepcja okazała się bardziej realna. Wiązała się jednak z przemieszczeniem mojej osoby do Stanów Zjednoczonych. W amerykańskim konsulacie w Toronto zaprezentowałem się jako historyk zainteresowany obchodami dwustulecia Stanów Zjednoczonych, co było zgodne z prawdą.

Nick dopiero zaczynał nowe życie w Stanach Zjednoczonych. O wyjazd i połączenie z rodziną starał się bezskutecznie od lat. Po wypadkach na Wybrzeżu namówiłem go na wznowienie starań. Miałem wtedy dobrą intuicję. To była szansa, którą trzeba było wykorzystać. Nick dostał wreszcie paszport, przerwał studia i wyemigrował.

Zamieszkałem w jego domku w Buffalo. Nickowi z maleńkimi dziećmi nie było wtedy łatwo, ale dzielił się ze mną ostatnim kawałkiem chleba. Z jego pomocą zatrudniłem się w budowlance. Praca na dachach nie bardzo mi odpowiadała. Lepiej powiodło mi się malowanie elewacji drewnianych domków w  stylu Nowej Anglii. Przemili starsi państwo każdego ranka witali mnie z uśmiechem i traktowali kawą i ciastkami. Pewnego dnia spotkał mnie zimny prysznic. Podziękowali mi za pracę, ponieważ ,w moim zapale, na nieszczęście, pomalowałem brązową farbą srebrne aluminiowe ramy okienne.

Na swój fach trafiłem dopiero w popularnej restauracji. Praca na zmywaku okazała się moją specjalnością. Pracowałem ciężko wieczorami i długo w nocy za płacę minimalną ($2.30 za godzinę minus Social Security), ale dawałem sobie radę. Dojeżdżałem do pracy na rowerze. Po zakończeniu nocnej wachty cała załoga restauracji siadała przy barze i sączyła zasłużone drinki. To była wielka przyjemność, której nie mogę porównać z żadną inną. Ceną była poważna wywrotka na rowerze. Byłem poturbowany, ale wyszedłem z tego cało.

Przez całe lata śniła mi się praca w restauracji. Słyszałem donośny głos z restauracyjnego megafonu z zamówieniami: „Beef on weck” albo „Beef on rye” (rozmaite rodzaje bułek z wołowiną). Przewracałem w wielkich piecach ogromne płaty wołowiny i parzyłem przy tym ręce. Praca dawała mi satysfakcję.

W restauracji pracowałem w fantastycznym otoczeniu, głównie kucharek i kelnerek. W całym zawodowym życiu nie spotkałem tylu dobrych i życzliwych ludzi na raz. 

Pracujący na czarno nie opowiada o sobie. Jakoś rozniosło się, że robię doktorat, co w restauracji kojarzyło się z medycyną. Odtąd miałem klientki z drobnym dolegliwościami, którym ostrożnie zalecałem aspirynę. Pewnego razu przyszła do mnie śliczna koleżanka z prośbą o oględziny części ciała normalnie ukrytych przed światem. Pokusa była wielka, ale zachowałem się odpowiedzialnie,  chociaż może wykazałem się brakiem kawalerskiej fantazji. Powiedziałem, że jestem specjalistą od nerek, więc nie mogę jej doradzić w sprawach dermatologicznych.

Stopniowo awansowałem i właściciele byli ze mnie zadowoleni. W końcu chcieli mnie zatrzymać jako menadżera.

Praca w restauracji była wyczerpująca. Miałem płonne nadzieje na wykorzystanie tego czasu na studia  amerykanistyczne w bibliotece uniwersyteckiej SUNY  w Buffalo. Ale był to dla mnie czas próby. Pomagałem Nickowi uruchomić biuro podróży na polskim markecie w Buffalo. Grałem rozmaite role. Pracowałem trochę w biurze i jako agent biura podróży pojechałem z grupą na oglądanie  obiektów hotelowych na Florydzie. Była to dla mnie darmowa luksusowa wycieczka. Czułem się doskonale w skórze agenta biura podróży. Pamiętam, jakie wrażenie zrobiła na mnie para młodych ludzi z Buffalo, którzy poznali się w trakcie tej imprezy i po trzech dniach pożegnali się z nami i, po prostu, wysiedli z autokaru z zamiarem rozpoczęcia nowego wspólnego życia na Florydzie. To dawało przedsmak amerykańskiej wolności.

To był świat wolności, którego już nie ma. O dziwo, w socjalistycznej Polsce pies z kulawą noga nie interesował się, co robiłem przez szmat czasu w Ameryce; w Stanach Zjednoczonych nie byłem ścigany, ale raczej zachęcany, abym wybrał wolność. Na karku człowieka nie siedziały urzędy podatkowe, ani w Ameryce, ani w Polsce. Zarobiłem „fortunę”, która pozwoliła mi utrzymać moją rodzinę przez trzy lata do następnego razu w Ameryce, w charakterze stypendysty w Princeton University.

Nie skłamałem amerykańskiemu konsulowi. Obchodziłem amerykańską rocznicę Bicentennial. Nick zabrał mnie w samochodową podróż do Nowego Jorku i Waszyngtonu. Nie miał prawie grosza przy duszy, ale miał fantazję i szczodre serce. Zwiedziliśmy gmachy publiczne w stolicy. Nie było bramek i kontroli. Chodziłem z grupami wycieczkowymi po Białym Domu i Pentagonie. Wędrowaliśmy niekończącymi się korytarzami Pentagonu zaglądając  przez szeroko otwarte drzwi do biur ważnych generałów i admirałów. To był czas otwartości, który skończył się bezpowrotnie.

Zachód i Wschód były w owym czasie odmiennymi i wrogo nastawionymi do siebie światami. Ale takie indywiduum jak ja, mogło przemknąć niepostrzeżenie z jednego świata do drugiego i z powrotem, jak gdyby nie było żelaznej kurtyny. Po powrocie z wolnego świata obroniłem pracę doktorską. Jeszcze miałem poparzenia na rękach. Nosiłem je z dumą, jak dzisiaj młodzi ludzie tatuaż.

Wyniosłem z tego doświadczenia szacunek dla pracy fizycznej. Od czasu Buffalo uważam, że praca fizyczna i umysłowa mają taką samą wartość i powinny być jednakowo wynagradzane. Już nigdy więcej nie pracowałem fizycznie dla zarobku. Wiele lat później zbudowałem kamienny mur graniczny w letniej chacie moich rodziców w Kępiaczu pod Toruniem. Zbieranie i taszczenie ciężkich głazów z pól było dla mnie odskocznią od pracy przy biurku. Okoliczni rolnicy patrzyli na mnie, jak na nieszkodliwego wariata. Jednak pewnego wieczoru ktoś zapukał do chaty: „przywiozłem Panu kilka kamieni”.

Kiedy zostałem ambasadorem w Stanach Zjednoczonych, ćwierć wieku później, udzieliłem wywiadu „Buffalo News”, w którym opowiedziałem o pracy na czarno w mojej dawnej restauracji (niestety, później spłonęła). Wywołało to śmiech i entuzjazm . Amerykański Urząd  Imigracyjny nie zgłosił pretensji.

Nick podjął dobrą decyzję. Ameryka okazała się dla niego ziemią obiecaną. Ja tęskniłem i wróciłem.