„Nie zawsze trzeba unikać trzęsień ziemi. Żal za niezasłużenie i ślepo zniszczonym krajem jest nie do przezwyciężenia, żadne życie nie będzie dostatecznie długie, aby wtopić je całkiem w osad swojskości, dążący poczucie bezpieczeństwa.”*
W świecie zewnętrznym i wewnętrznym.
Canetti utracił wiele ojczyzn. Krainę dzieciństwa w Ruszczuku (dzisiaj Ruse); Szwajcarię ulubioną we wczesnej młodości; Wiedeń, , najważniejszy w jego twórczym życiu, zniszczony przez nazistów; w końcu Anglię, kraj przymusowej emigracji, która stała się mu bliska, a potem obca w czasie rządów Margaret Thatcher. W końcu osiadł na ostatnie lata życia w Zurichu. Kilkaset lat wcześniej utracił swoje miejsce w Hiszpanii.
A ja ile ojczyzn straciłem? Krainę dzieciństwa, wyśniony dworek dziadków nad Świdrem z młynem i tartakiem w mazowieckiej Woli Karczewskiej; miasto rodzinne, miasto moich szkół i uniwersytetu – Toruń; Polskę Ludową, w której pracowałem, żyłem kilkadziesiąt lat, zrobiłem doktorat i habilitację, wydawałem książki; państwo budujące demokrację, w którym w końcu odnalazłem na krótko swoje miejsce jako budowniczy instytucji i dyplomata, w krainie dumnej ze swojej długo poszukiwanej przynależności do europejskiej rodziny w latach dziewięćdziesiątych XX wieku. Ta Polska już nie istnieje, a z nią przepadł mój publiczny dorobek. Utraciłem Stany Zjednoczone jako najważniejszy i najbliższy kraj w moim życiu. Pożegnałem Wiedeń, w którym znalazłem swoje powołanie jako dyplomata pracujący dla szerszego dobra. Pożegnałem rodziców, krewnych i kilku przyjaciół.
Każdy widzi za sobą trzęsawiska i czuje żal za utraconymi krainami. Trzeba pracować jak Canetti i nie rozpaczać z powodu trzęsień ziemi.
*Elias Canetti, „Prowincja ludzka”, s. 152.