Kissinger i Brzeziński

Henry Kissinger i Zbigniew Brzeziński byli (Brzeziński umarł w 2017 roku, Kissinger, starszy od Brzezińskiego o pięć lat, jest nadal bardzo aktywny) dwoma amerykańskimi strategami wagi superciężkiej. Występowali w innej kategorii, niż pozostali. Różnili się pod wieloma zasadniczymi względami, ale też uzupełniali się. Obaj mieli wyraźne korzenie europejskie, ale tkwiące w dwóch różnych Europach. Kissinger ma korzenie niemieckie i silny niemiecki akcent; Brzeziński – polskie i też pewien polski odcień. Ich rodziny znalazły za Atlantykiem schronienie przed nazizmem. Obaj z ambicjami akademickimi, autorzy świetnych rozpraw, ze świata uniwersyteckiego przeszli do czynnego uprawiania polityki zagranicznej na najwyższych stanowiskach (zwłaszcza kariera Kissingera w polityce amerykańskiej i międzynarodowej była spektakularna), a następnie powrócili do doradzania i pisania. Kissinger jest związany z Republikanami, Brzeziński był związany z Demokratami.

Mniej więcej co pół roku dojeżdżałem z Waszyngtonu do Nowego Jorku na spotkania z Henry Kissingerem. Był zawsze bardzo kordialny. Wizyty były umawiane znacznie wcześniej. Dowiedzieliśmy się w Ambasadzie przed jedną z nich, że Kissinger wylądował z problemami sercowymi w szpitalu, gdzie założono mu stenty. Zaproponowałem przełożenie rozmowy, która była zaplanowana na czwartek, trzy dni po zabiegu. „Nie ma potrzeby zmiany terminu”. Kissinger, który miał wtedy osiemdziesiątkę, lekko pobladły, był w biurze na Manhattanie w swojej normalnej wyśmienitej formie intelektualnej i fizycznej. Po ponad godzinnej żywej rozmowie odprowadził mnie, jak gdyby nigdy nic, do odległego od jego gabinetu wyjścia z firmy.

Na moje pytanie, co utrzymuje go w tak dobrej formie i nastroju odpowiedział, że żyje swoja pasją do polityki zagranicznej. Przy każdym spotkaniu widziałem jaką frajdę sprawiało mu analizowanie polityki międzynarodowej. Doszliśmy do pewnej komitywy i poziomu zaufania, więc jego rozważania stawały się coraz bardziej interesujące i swobodne. Kissinger doradzał prezydentowi Bushowi, sekretarzowi obrony Rumsfeldowi,  jak poprzednim prezydentom i jak obecnie prezydentowi Trumpowi. To byli politycy o różnych temperamentach i wielce różniącym się podejściu do amerykańskiej polityki zagranicznej. Kissinger starał się zawsze być bliskim, cenionym doradcą, uprzywilejowanym bywalcem w Białym Domu. Taka rola wymagała od niego większego, czy mniejszego przystosowania się do aktualnej linii. Akomodacja była ceną za zachowanie wpływu na bieg rzeczy. Dla Kissingera ceną, która nie była wygórowana, co nie znaczy, że publicznie utożsamiał się bezkrytycznie z każdym poglądem administracji. Przy tym, Kissinger doradca i biznesman pozostawał też Kissingerem pierwszorzędnym ekspertem – mędrcem. W rozmowach ze mną myśl jego szybowała wysoko, czasem w kierunku dalekim od obowiązującego w administracji Busha kanonu. Kissinger był tego świadomy i z uśmiechem zastrzegał, abym zachował pewne rzeczy dla siebie, ponieważ wydobycie ich na światło dzienne naraziłoby na szwank bezcenne stanowisko doradcy: „Gdyby te moje opinie zostałyby ujawnione, nie miałbym już wstępu do Białego Domu”. Dyskrecja była zapewniona.

Jakże inne było nastawienie do współpracy z administracją Brzezińskiego.  Byłem w jego gabinecie w CSIS na K-street, gdy zadzwoniła do niego właśnie mianowana doradczyni ds. narodowego bezpieczeństwa C. Rice. Wymiana poglądów była koleżeńska (Brzeziński przed laty pełnił te samą, co Rice rolę w okresie prezydentury J. Cartera). Rice liczyła się ze słowami Brzezińskiego i traktowała go jako naturalnego doradcę. Był to wczesny etap pracy nowej administracji Busha juniora. Brzeziński mógł, gdyby chciał, zostać bliskim doradcą kluczowych postaci w amerykańskiej polityce zagranicznej tego czasu. Po 11 września 2001 Brzeziński krytycznie odnosił się do polityki zagranicznej Busha: wojny z terroryzmem (uważał, że nie można prowadzić wojny z abstrakcją), stanem napięcia wytworzonym w kraju przez administrację i do wojny z Irakiem. Ani na chwilę nie wahał się poświęcić swoich relacji z administracją Busha. Był aż do bólu uczciwy i bezkompromisowy w głoszeniu swoich poglądów.

Amicus Plato sed magis amica veritas. Brzeziński, w przeciwieństwie do Kissingera, nie był skłonny do godzenia sprzecznych żywiołów.

Zastanawiam się, czy pewna ostrość i oschłość w patrzeniu na świat  Brzezińskiego miała coś wspólnego z jego polskimi korzeniami, a pragmatyzm/oportunizm Kissingera z jego genealogią. Brzeziński był człowiekiem, który nie cierpiał głupców. Tych nigdy nie brakuje na szczytach władzy. Patrzył na ludzi z dużą dozą krytycyzmu. Spojrzenie Kissingera jest łagodniejsze; wybacza on światu jego słabości i wybacza sobie własne grzechy. Obaj, mimo dzielących ich różnic, a może właśnie dlatego, wnieśli duży wkład do kształtowania amerykańskiej polityki zagranicznej i debat o niej.

Rywalizowali ze sobą o palmę pierwszego amerykańskiego stratega w sposób, który wydaje się dzisiaj, w epoce podziałów i skrajnych emocji, staroświecki. To byli dwaj gentelmeni, którzy zaznaczając wyraziście swoje odrębne punkty widzenia potrafili docenić siebie nawzajem. Ich dialog umacniał ich wyjątkowe miejsca w amerykańskim świecie polityki zagranicznej.

Teraz Ameryce brakuje tej symetrii zapewnianej przez obecność Kissingera i Brzezińskiego w dyskusjach o  roli Ameryki w świecie. To przyczynek do obecnych trudności Stanów Zjednoczonych z jej określeniem.