Przed trzydziestu laty, kiedy byłem wiceministrem obrony narodowej (lata 1992/3), jednym z dwóch zastępców ministra Janusza Onyszkiewicza, drugim był Bronisław Komorowski, w rządzie kierowanym przez Panią Hannę Suchocką, przeżyłem zaskakującą i ciekawą przygodę polityczną i intelektualną. W Czarnym Piecu, w mazurskiej enklawie MON.
Przypadek zrządził, że Czarny Piec był punktem przecięcia trajektorii dwóch ludzi „unlikely bedfellows”, czyli generała Wojciecha Jaruzelskiego i mnie, jego nieznaczącego opozycjonisty w okresie PRLu. Wywodziliśmy się z innych światów. Pamiętam, że w pierwszych dniach stanu wojennego, gdy autobus mijał gmach KC PZPR na rogu Alei Jerozolimskich i Nowego Światu w Warszawie, otwierał mi się w mózgu rewolwer, z którego strzelałem do generała. Nigdy przedtem, ani potem nie ogarniały mnie takie potężne złe emocje.
W Czarnym Piecu, w poniemieckim gospodarstwie był maleńki ośrodek wypoczynkowy MON, na który składała się duża willa, do której przyjeżdżał generał Jaruzelski z żoną i przynależną ochroną, drugi dom przeznaczony dla kierownictwa MON, mała jadalnia i budynek gospodarczy z jaskółkami pod dachem, dawna stodoła. Dookoła była łąka , staw i wspaniały las. Wioska Czarny Piec z jeziorem znajdowała się kilka kilometrów dalej. Było to leśne odludzie, miejsce w ciszy, skromne i piękne, bez atrakcji, które przyciągały gości z rządu do pobliskiego monowskiego ośrodka w Omulewie, nad znanym jeziorem Omulew.
Tam w Czarnym Piecu, od lat, sporo czasu spędzał prezydent i generał w stanie spoczynku. Ja też polubiłem to miejsce jako idealną do odpoczynku samotnię po intensywnej pracy. Przed moim pierwszym weekendem w Czarnym Piecu, o którym nic nie jeszcze wiedziałem, doszły do mnie słuchy, że Generał dyskretnie rozeznawał, czy przedstawicielowi nowej władzy nie będzie zawadzała jego obecność. Ta sonda wzbudziła moje zdziwienie, bo było dla mnie oczywiste, że należy respektować status i osobę byłego prezydenta.
W Czarnym Piecu nie można było nie wpaść na siebie. Zaraz po przyjeździe na miejsce poszedłem do jadalni, gdzie, jak sądziłem, zastanę Generała. W niedużym pomieszczeniu było kilka stolików. Na końcu salki pod ścianą stał zafrasowany Generał. Podszedłem do niego bez wahania i wyciągnąłem rękę na powitanie. Nastąpiła wymiana uprzejmości: „Panie Generale; panie ministrze”. Ten moment przesądził o charakterze naszej relacji.
Spędziliśmy w trakcie weekendowych spotkań w Czarnym Piecu wiele godzin na rozmowach. Nigdy nie umawialiśmy się, ale miałem wrażenie, że Generał czeka na kolejne spotkanie. Nie przedyskutowaliśmy żadnych wstępnych zasad wymiany zdań. Jednak były to rozmowy off the record, z wykorzystaniem argumentów, które nie występowały w publicznej debacie. Generał czuł się ze mną bezpiecznie i nie budował sobie pomnika, ani nie kopał okopów. Czułem się wciąż zawodowym historykiem, ale niczego nie zapisywałem, nie notowałem. Obaj zachowaliśmy pełna dyskrecję.
Zapamiętałem te rozmowy jako rodzaj rozmowy dialogicznej. Wysłuchiwaliśmy uważnie swoich argumentów. Były to bardzo przyjemne i pożyteczne spory z rozmówcą dużej miary.
Nie zamierzam nawet dzisiaj łamać niepisanej zasady tych rozmów. Moja ogólna konkluzja końcowa, odmienna od punktu wyjścia jest następująca: generał Jaruzelski był politykiem zabiegającym o dobro Polski, interpretował suwerenność kraju w ramach przez siebie interpretowanych ograniczeń blokowych. Z mojego punktu widzenia prowadziło to do pewnego minimalizmu politycznego i unikania podejmowania większego, a z punktu widzenia Generała nadmiernego, ryzyka. Generał uważnie słuchał opowieści o moim kluczowym zadaniu w MON: wprowadzaniu fundamentalnej strukturalnej zmiany w postaci cywilnej kontroli nad wojskiem. Był życzliwym kibicem moich usiłowań i także moich zamierzeń jako szefa wojskowych spraw zagranicznych MON, w tym rozmasowywania sceptyków i przeciwników członkostwa Polski w NATO.
Śmiał się, gdy opowiadałem mu, że żołnierze wartownicy, w pierwszym okresie mojej pracy w MON, gdy byłem doradcą wiceministra Onyszkiewicza, wpuszczający mnie codziennie do willi na Klonowej nie wiedzieli, co począć z intruzem cywilem, (oprócz mnie początkowo rezydował tam tylko jeszcze jeden cywil – mój zwierzchnik, w tym czasie, wiceminister Janusz Onyszkiewicz), więc tytułowali mnie pułkownikiem. W rzeczywistości byłem tylko szeregowym ale doradcy wiceministra w tamtym czasie przysługiwała ranga dwugwiazdkowego generała. A jeszcze niedawno, gdy generał Jaruzelski panował na Klonowej, jedynymi postaciami docierającymi tam z cywilnego świata były sekretarki.
Inne rzeczy też się piekły w Czarnym Piecu. Barbara Jaruzelska opowiadała nam o swojej chropowatej relacji z Larissą Gorbaczow i kuksańcu, który jej w drzwiach nieprzypadkowo wymierzyła małżonka Genseka. Była świetną kucharką i kiedyś podarowała nam swoją znakomitą babkę, którą zawieźliśmy do domu moich rodziców w Toruniu. Rodzice byli zbulwersowani ale, mimo to, babkę pałaszowali z wielkim apetytem.
Generał nigdy nie podważał sensu zmian i nie zżerała go nostalgia za Polską Ludową, za utraconą władzą. Dobrze znał najnowszą historię Rosji i regionu, co wyryło wyraźne piętno na jego osobowości. Był heglistą, godził się z rytmem historii i ewolucją państwa.
Generał, według mnie zasługuje na znaczące miejsce w historii Polski, które zostało mu odebrane, lecz tylko chwilowo. W swoim czasie wyrastał ponad standardy Biura Politycznego i kierownictwa Ludowego Wojska Polskiego.
Im dalej od tamtych lat, tym bardziej postać generała imponuje, w porównaniu z miałkością jego krytyków i formatem obecnych polityków.