Ameryka moja miłość

Moja wielka zawiedziona miłość. W innym blogu powołuję się na Eliasa Canettiego, aby powiedzieć coś o rozczarowaniu, które czeka na każdego w relacjach z ludźmi. I co robić, aby ograniczyć straty.

Podobnie jest z krajami. W tym przypadku także naiwność zostaje prędzej, czy później ukarana. Najpierw w mojej własnej ojczyźnie, a potem w ojczyźnie wybranej. Moją przybraną ojczyzną była Ameryka, w której żyłem osiem lat w kawałkach.

Ameryce zawdzięczam bardzo wiele, stypendia w trudnych czasach, wypłynięcie na szeroki świat, wspaniałe uniwersytety i wspaniali ludzie, przyjaciele w Princeton bliscy jak rodzina, rozmowy z ciekawymi ludźmi, moje książki, fascynująca praca dyplomaty w Waszyngtonie, Outer Banks nad oceanem w Karolinie Północnej i wakacje na jeziorami w Nowej Anglii, wyprawy highwayami wzdłuż i wszerz kontynentu, przygody w porywających parkach narodowych, Sara i Justyna w South Pasadena Junior High, moja ryzykowna kąpiel z dziećmi na Hermosa Beach w LA i fantastyczni ratownicy, którzy błyskawicznie wyłowili z oceanu Justynę i Sarę, Politics&Prose na Connecticutt w Waszyngtonie (ulubiona księgarnia Sary). I mnóstwo innych rzeczy, kawał dobrego, ciekawego życia. Czułem się tam znakomicie, a moje poczucie humoru trafiało do moich rozmówców. Tego nie mogę i nie chcę wykreślić. Bez tych lat, przeżyć i przyjaźni na całe życie, byłbym dzisiaj kimś innym.

Kilka razy mogłem w Ameryce pozostać, zostawić za sobą PRL i później, gdy w 2005 roku miałem propozycję pracy od dwóch uniwersytetów Princeton i George Washington w Waszyngtonie i tamże mieszkanie służbowe. Nie zdecydowałem się i nie żałuję, że nie zdecydowałem się na to.

Tym, co nas rozdzieliło są amerykańskie wojny. Każda jest epokowa (tak określił obecną wojnę w swoim dorocznym orędziu o stanie państwa prezydent Biden, 7 lutego 2023). Tak określał swoją wojnę G.W. Bush, tak mówił o swojej wojnie jego ojciec, czy znacznie wcześniej prezydent Johnson. Każda wojna jest konfliktem dobra ze złem, demokracji przeciw autokracji, kapitalizmu z komunizmem. Przeciwnikiem jest zawsze złowroga postać, pozbawiony cech ludzkich dyktator, uosobienie zła.

Moje bezpośrednie doświadczenie dotyczyło wojen G.W. Busha  z Irakiem i  w Afganistanie. Naiwnie ufałem zapewnieniom odpowiednich instytucji amerykańskich, przekazywanych nam jako bliskim sojusznikom, że Saddam Husajn prowadzi prace nad uzyskaniem bomby atomowej i że odsunięcie niebezpiecznego dyktatora jest konieczne  dla dobra ludzkości. Pełniąc moją ambasadorską funkcję całkowicie identyfikowałem się z misją Stanów Zjednoczonych i ich gorliwego polskiego sojusznika. Tak też działałem.

Miałem  pewne wątpliwości po 11 września, związane z ignorowaniem przez Waszyngton roli Saudyjczyków oraz genezą wojny z Irakiem jako karą za groźby wobec prezydenta Busha seniora. Kiedy byłem konsultowany przez Biały Dom na temat transformacji Iraku, radziłem, aby jak najbardziej ograniczyć  represje i czystki, czyli pozostawić miejscowy aparat administracyjny i policję. To były lekcje z naszej własnej transformacji po 1989 roku, lecz także nawiązywało do polityki Stanów Zjednoczonych wobec pokonanych Niemiec i Japonii. Pozostawienie spraw w irackich rękach, a nie okupacja, dawało większe szanse na doprowadzenie do pożądanych zmian. Wszystkie te rekomendacje (z pewnością płynące z wielu stron) zostały wrzucone do kosza z wiadomym skutkiem.

Czarę wątpliwości przelały wydarzenia w więzieniu Abu Ghraib, gdzie doszło do rasistowskich prześladowań uwięzionych Irakijczyków.* Poszedłem od razu w tej kwestii do Steve’a Hadleya, doradcy prezydenta ds. bezpieczeństwa narodowego, z którym znaliśmy się od lat (dzięki temu mogłem poruszać się w szarej strefie między oficjalnym stanowiskiem Polski, a moim prywatnym zdaniem). Wiedziałem też, że publiczność w kraju jest zaniepokojona, więc nie szukałem instrukcji, której pewnie bym nie otrzymał. Powiedziałem Steve’owi, że to co stało się w Abu Ghraib obnaża szerszy problem, przelało czarę; że Polacy nie mogą przejść nad tym do porządku dziennego; że to zmienia całą narrację, poddaje w wątpliwość całą legitymizację (i tak bardzo naciaganą) tej interwencji i wojny. Innymi słowy, że to jest niebezpieczne naruszenie zasad, na których opiera się koalicja i nasz udział. Steve wysłuchał mnie cierpliwie. Był jak zawsze miły i uprzejmy. Nie skomentował tego „demarche’”. Kilka dni później Waszyngton uderzył się w piersi, wdrożono śledztwo, ukarano winnych. Z pewnością moja reakcja nie była jedyna i nie była zasadniczą przyczyną podjętych działań.

To mnie nie usprawiedliwia w moich własnych oczach, lecz jest dowodem na moje wahania, mimo panującej wtedy prowojennej atmosfery. Dzisiaj wojnę z Irakiem oceniam negatywnie, a zatem i moje poglądy i działania w trakcie wojny. Doprowadziła mnie do tego nadmierna fascynacja i przekonanie o pozytywnej roli Ameryki w świecie wywodzące się jeszcze z czasów Solidarności.

Martwi mnie militaryzacja Stanów Zjednoczonych, rola kompleksu wojskowo-przemysłowego w polityce amerykańskiej, łatwość z którą Ameryka sięga do instrumentu siły, jej skłonność do potępiania innych, gdy chodzi o forsowanie jej interesów i ignorowanie swoich własnych grzechów**, stawianie się ponad prawem międzynarodowym.  

Najbardziej dotkliwy cios dla mojej miłości zadaje na co dzień opanowanie Ameryki przez kulturę wojny. Nie ma takiej drugiej stolicy na świecie jak Waszyngton, gdzie tyle czasu i miejsca poświęca się wojowaniu, przymiarkom do interwencji, zbrojeniom, obecnej wojnie i przyszłym konfrontacjom. Wojna zatruła umysły liberalnych demokratów, którzy obecnie są bardziej agresywni niż Republikanie.

Nie wiem, co będzie dalej. Czy imperium amerykańskie tak, jak Rzym i większość innych potęg imperialnych w historii, upadnie pod ciężarem wydatków wojskowych i „Imperial overstrech” (teza Paula Kennedy jeszcze z lat osiemdziesiątych ), czy może przetrwa ono jeszcze dekady. Militaryzacji towarzyszy niepisana wadliwa zasada: „Ameryka sama się wystarczająco kontroluje, więc nie podlega międzynarodowej kontroli; za to wszyscy inni podlegają jej ocenie”, w zakresie moralności i „rules based international order”.

Schyłek wielkich mocarstw jest zazwyczaj bolesny nie tylko dla nich samych. Rosja jest dzisiaj tego przykładem, a Ameryka może doświadczyć tego samego jutro.

Muszę na koniec stępić ostrze tych wywodów. Myślę, że po dokładnym przyjrzeniu się przez lat siedemdziesiąt krajom małym, średnim i wielkim nie byłbym dzisiaj w stanie pokochać żadnego z nich.

*Znany i kontrowersyjny amerykański dziennikarz śledczy Seymour Hersh (laureat nagrody Pulitzera) opisał  w lipcu 2004 roku, w czasie apogeum tego skandalu,  maltretowanie więźniów przez wojsko amerykańskie w więzieniu Abu Ghraib (w przemówieniu wyolbrzymił nadużycia seksualne strażników). Wcześniej Hersh ujawnił masakrę My Lai w trakcie wojny wietnamskiej i inne problematyczne działania amerykańskiego wojska i służb. 8 lutego 2023 w swoim blogu Hersh oskarżył Stany Zjednoczone o przeprowadzenie tajnej podwodnej operacji uszkodzenia NS II. Administracja stanowczo zaprzecza tym oskarżeniom.

**W czasie wojny Ameryka stosowała tortury i uciekała się do metod terrorystycznych. Wszystkie mocarstwa mają je w swoim repertuarze, nie każde uważa się jednak za misjonarza i wzór jako „Miasto na wzgórzu”.