G.W. Bush

Moja praca w Waszyngtonie przypadła na czas prezydentury G. W. Busha (2000-2005). Przyjechałem do Waszyngtonu na początku lipca 2000 r. w końcu rządów Billa Clintona; w pierwszych dniach wrześniu 2000 roku złożyłem na jego ręce listy uwierzytelniające. Jesienią 2000 roku, po zażartej kampanii wyborczej Amerykanie mieli wybrać swojego 43 prezydenta. Mieli, bo to nie wyborcy, ale władza sądownicza za nich dokonała wyboru. To były niesamowicie wyrównane wybory, z pamiętnym impasem na Florydzie. Wynik wyborów, pod wpływem presji republikanów spragnionych fotela prezydenckiego po dwóch kadencjach popularnego prezydenta Clintona, Sąd Najwyższy przesądził na korzyść Busha (jego rywalem był progresywny demokrata Al Gore). Od tego momentu coś się zacięło w amerykańskim mechanizmie demokratycznej sukcesji. Jak groźne jest zakwestionowanie reguł wyborczej gry, wykazał atak na Kapitol w 2021 roku.

W bezpośrednim kontakcie Bush był bezpośredni, sympatyczny i skromny. Tak go zapamiętałem z kilku krótkich rozmów. Moi amerykańscy liberalni przyjaciele byli zaskoczeni moimi odczuciami.

Najbardziej ujmującą cechą Busha było poczucie humoru, miał to, co w języku angielskim określa się jako self deprecating sense of humor. Potrafił i lubił żartować z siebie prywatnie i publicznie. Był mistrzem autoironii. Miałem sposobność wysłuchać jego przemówienia-występu na corocznym Gridion Dinner. To świetna tradycja, prywatna kolacja na luzie, która służy rozładowaniu napięcia między prezydentem a mediami. Ludzie mediów naśmiewają się w piosenkach i skeczach z błędów i słabości prezydenta, a prezydent ma sposobność do pokazania klasy. Bush świetnie się bawił. Wygłosił lepszą i bardziej zabawną krytykę samego siebie, niż złośliwcy z korpusu mediów.

Bush był człowiekiem sympatycznym i pełnym empatii. Innymi słowy, czarujący przedsiębiorca i polityk z Teksasu, który nie powinien zostać prezydentem. Był zbyt słaby i świadomy swoich ograniczeń, a jego ambitni, żądni panowania doradcy, wykorzystali to i zdominowali jego prezydenturę. Bush chciał prezydentury samoograniczającej się; pragnął skupić się na polityce wewnętrznej. Tak też zaczął, ale wydarzenia z 11 września pozwoliły jego doradcom zamienić ich marzenia na rzeczywistość nowej ekspansywnej polityki zagranicznej. Bush stał się wodzem naczelnym i poprowadził Amerykę na błędne wojny „nie z konieczności, a z wyboru”.

Moim głównym zadaniem jako ambasadora w Waszyngtonie było dopełnienie świeżo nawiązanych stosunków sojuszniczych (w NATO) o wiarogodny i przyjazny  związek dwustronny. Jako historyk amerykanista dysponowałem narzędziami, które były bardzo przydatne, takimi jak znajomość amerykańskiej geografii, historii i obyczajów. Ale najważniejsze w praktyce są relacje z żywymi ludźmi, a nie z pomnikami. Dyplomacja to kontakty, kontakty i jeszcze raz kontakty. Miałem dostęp (osławiony „access”) do Białego Domu, doradców prezydenta i wiceprezydenta, do National Security Council na poziomie istotnych partnerów. Wiele ważnych postaci w administracji Busha znałem od lat, z racji wcześniejszych funkcji w MON i w MSZ. W Waszyngtonie miałem wielu przyjaciół, a wśród nich wpływowych rzeczników polskich spraw: Zbigniewa Brzezińskiego i Jana Nowaka. Szybko zdobyłem nowych: w Departamentach Stanu i Obrony, w Kongresie, w think tankach i w waszyngtońskiej Polonii.

Najważniejsze w pracy nad zbliżeniem dwóch państw o tak nierównych potencjałach (do tej zasadniczej kwestii dochodziła asymetria w konstytucyjnej pozycji prezydenta Stanów i prezydenta RP) było doprowadzenie do zaprzyjaźnienia się ze sobą prezydentów: prawicowego, po osobistych przejściach (Born Again Christian) Busha  z Aleksandrem Kwaśniewskim, wciąż podejrzewanym o komunistyczne sympatie prezydentem Polski. Wszystko w przeszłości politycznej ich dzieliło, ale ich osobowości i szczególne okoliczności wybitnie sprzyjały osiągnięciu harmonijnego porozumienia.

Aleksander Kwaśniewski i George Bush zostali politycznymi przyjaciółmi, a nawet więcej: żartowali ze sobą, polubili się i rozmawiali ze sobą nawet o swoich psach. Po raz pierwszy w historii stosunków polsko-amerykańskich polski prezydent odwiedzał co roku Waszyngton, Bush rewizytował go kilkakrotnie w Polsce. Mocne poparcie Polski dla dwóch wojen zostało wynagrodzone. Polska uzyskała status wyjątkowego sojusznika w ramach „Coalition of the Willing”. Prezydent Kwaśniewski odbył triumfalną oficjalną wizytę w Waszyngtonie ze wszystkimi szykanami. Z perspektywy dwudziestu lat, które upłynęły od tego czasu, krytycznie oceniam nasze decyzje (i moją niewielką rolę), które były ceną za przyjaźń. Polityka powinna wychodzić od tego, co słuszne; charakter państwa, tak jak osobowość jednostki, powinna cechować integralność.

W trakcie jednej z wizyt w Waszyngtonie prezydent Kwaśniewski jeszcze raz mocno postawił kwestię ułatwień wizowych dla obywateli polskich, podróżujących do Ameryki. Amerykanie konsekwentnie odmawiali włączenia Polski do programu Visa Waiver. To stanowisko podtrzymał Bush w trakcie oficjalnej wymiany poglądów w Gabinecie Owalnym. Prezydent Kwaśniewski nie rezygnował. Powrócił do wiz w trakcie rozmowy przy lunchu. Wystąpił z pomysłem dotyczącym włączenia do programu ułatwień polskich uczniów i studentów. Przekonywująco zaapelował do Busha, do którego najwyraźniej dotarły argumenty rozmówcy. Bush wyraził zgodę. Wtedy podszedł do niego szef sztabu Białego Domu Andy Card i szepnął mu coś na ucho. Bush szybko wtrącił, że musi jednak najpierw pomysł skonsultować. Szef sztabu wyszedł na chwilę, a po powrocie ponownie pochylił się nad POTUSem (President of the United States – tak współpracownicy określają swojego prezydenta). Bush wycofał się. Rozkładając ręce Bush z lekkim zażenowaniem powiedział: „ Mówią, że jestem najpotężniejszym prezydentem na świecie. Widzicie sami, jak niewiele potrafię”. W istocie, zmiany blokowali wpływowi senatorowie i członkowie Izby Reprezentantów, którzy obawiali się, siłą inercji, napływu nielegalnych pracowników z Polski. Ich stanowisko reprezentował Departament Spraw Wewnętrznych.

Prezydent Kwaśniewski, kiedy zbliżał się do końca  drugiej kadencji, zastanawiał się jak spożytkować swój prestiż i niepodlegające dyskusji talenty polityczne w dalszej karierze na forum międzynarodowym. Kwaśniewski w trakcie prywatnego pożegnalnego lunchu, na który Bush zaprosił go do swoich prywatnych apartamentów, bardzo ostrożnie podniósł kwestię zbliżających się wyborów nowego Sekretarza Generalnego Narodów Zjednoczonych (pośrednio sondował w trakcie tej rozmowy stanowisko Stanów Zjednoczonych). Bush nie ukrywał, że nie jest zainteresowany Organizacją i szybko zgasił wymianę zdań na ten temat. Dla Busha nie miało znaczenia, kto kieruje pracami w gmachu nad East River. Postawił szybko kropkę nad i: „The American people don’t give a damn about the United Nations”.

Tak powiedział z pełnym przekonaniem przywódca najsilniejszego mocarstwa aspirującego do przekształcenia świata w duchu wolności i demokracji.