Za pierwszym razem byłem w Marakeszu z Anią w trakcie podróży do Maroka jesienią 2018 roku; za drugim teraz, bez ruszania się z domu, za pośrednictwem oczu, słuchu i empatii Eliasa Canetti, który spędził tam kilka tygodni w 1954 roku. „Głosy Marakeszu” są klasycznym zapisem podróżnika, który przekazuje swoje wrażenia z egzotycznego świata, z miasta, który jest kwintesencją tamtego świata. Opisy Arabów, Berberów, Żydów, Europejczyków, żebraków, ślepców, biedy, wielbłądów, mimo że nakreślone w oszczędny, pozornie najprostszy sposób, bez udziwnień i bez ekscytacji, są poruszające. Oszczędna forma zapisu wzmacnia jego siłę. Z trudem wytrzymałem napięcie i doczytałem rozdział o cierpieniu wielbłądów.
Canetti przed podróżą do Maroka niczego nie przeczytał o nieznanym kraju i jego historii, świadomie do podróży się nie przygotował, nie wiedział nic o świecie, do którego udawał się po raz pierwszy i ostatni:
„Ich wollte nichts von der Kraft der fremdartigen Rufe verlieren. Ich wollte von der Leute so betroffen worden, wie es an ihnen selber liegt, und nichts durch unzulaegliches und kuenstliches Wissen abschwaechen. Ich hatte nichts ueber das Land gelesen. Seine Sitten waren mich so fremd wie seine Menschen. Das wenige, das einem im Lauf eines Lebens ueber jedes Land und jedes Volk zugeflogen kommt, fiel ab in den ersten Stunden”. (s.21)
Ta teoria poznania sprawdziła się. Canetti sporządził niezwykłe świadectwo, literacki paradokument. Spisał wnikliwe obserwacje ze swoich odwiedzin w Mellah, odrębnej dzielnicy żydowskiej za murami miejskimi, najoszczędniejszym sposobem i z bezceremonialną czułością dla miejsca, którego już nie ma. Nawiązywał prawdziwy intensywny kontakt z najrozmaitszymi ludźmi bez znajomości ich języka. Brak kontaktu werbalnego umożliwił intuicyjne poznanie, dostrzeżenie niewidzialnego.
Dzięki tej książeczce usłyszałem znowu niepowtarzalny szum Djema el Fna (Jemaa el-Fnaa). Placu, który jest matką wszystkich placów. Plac robił niesamowite wrażenie w 1954 roku i niemniejsze sześćdziesiąt cztery lata później. Jest to miejsce o niezwykłej sile ekspresji, przytłaczające i fascynujące. Plac wibruje i dźwięczy. To nie jest miejsce, które można od razu oswoić, a będąc przelotnym ptakiem czułem się tam zagubiony, bo nie wiedziałem, co może mnie na nim spotkać, czego oczekiwać, czego nie wolno przegapić. Ten plac wsysa każdego w swój bezmiar, każdy oczekuje, że spotka go tam coś niezwykłego.
Canetti umiał usłyszeć najważniejszy dźwięk wśród szumu dźwięków na Djema el Fna. Na placu usłyszał to:
„In der Daemerung ging ich auf den grossen Platz in der Mitte der Stadt, und was ich da suchte, waren nicht seine Buntheit und Lebendigkeit, die waren mir wohl vertraut, ich suchte ein kleines, braunes Buendel am Boden, das nicht einmal au seiner Stimme, das aus einem einzigen Laut bestand. Es war ein tiefes, langgezogenes, surrendes >> -ae-ae-ae-ae-ae-ae-ae-ae-ae-<<. (w oryginale a umlaut-PG) Es nahm nicht zu, aber es hoerte nie auf, und hinter all den tausendfaeltigen Rufen und Schreien des Platzes war es immer vernehmbar. Es war der unveraenderlichste Laut der Djema el Fna, der sic him Verlauf eines ganzes Abends und von Abend zu Abend immer gleichblieb”.
Canetti starał na próżno rozszyfrować ten przeraźliwy dźwięk, który co noc godzinami wypełzał spod stosu szmat. Nie odkrył tego, co to za istota leżąca nieruchomo na ziemi, która nie miała prawa żyć, wydobywała go z siebie:
„Aber es lebte, und mit einem Fleiss und einer Beharrlichkeit ohnegleichen sagte es seinen einzigen Laut, sagte ihn Stunden und Stunden, bis es auf den ganzen weiten Platz der einzige Laut geworden war, der Laut, der alle anderen Laute ueberlebte”.
Elias Canetti, “Die Stimmen von Marrakesch. Aufzeichnungen nach einer Reise”, Fischer Taschenbuch Verlag 2012, s. 87- 89. (Jest polski przekład tych zapisków ale nim nie dysponuję. Nie martwię się tym bardzo, bo chciałem zacytować coś w języku oryginału, który mnie zachwycił).