Kilkadziesiąt lat lektur (H. Nicolson, E. H. Carr, A. Walicki) i obserwacji dużych, średnich i małych państw narodowych doprowadziło mnie do bardziej krytycznej oceny zachowań małych i łagodniejszej dużych. Jednak obecnie muszę trochę skorygować ten pogląd. Niestety, także tym dominującym w systemie międzynarodowym w końcu XX i na początku XXI wieku wielkim państwom brakuje kompetencji, nie mówiąc już o mądrości, która jest niezbędna do tego, aby pokierować sprawami świata tak, aby nie wypadł on z wiązań.
Zachowanie państw wiąże się z ich akceptacją (lub zignorowaniem) czynnika „przeznaczenia”, zatem z „wyznaczonej” im lub „pełnionej” przez nie misji. Polsce, tak mocno żyjącej pod kloszem swojej wyidealizowanej przeszłości determinującej całą naszą teraźniejszość i przyszłość trudno jest pojąć, że można w świecie funkcjonować inaczej. Jednak większość współcześnie istniejących państw narodowych nie wierzy obsesyjnie w moc przeznaczenia i misyjne powołanie. Są to państwa „cieszące się czymś w rodzaju błogosławieństwa”, krainy szczęśliwe.
Ważnego rozbioru kwestii narodowego „przeznaczenia” dokonał Emile M. Cioran:
„Aby uwolnić się od działania, uciskane ludy zdają się na „przeznaczenie”, negatywne zbawienie, a jednocześnie sposób interpretacji zdarzeń. To filozofia historii do użytku codziennego, deterministyczna wizja ufundowana na podstawie afektywnej, metafizyka okolicznościowa…
Chociaż Niemcy są również wrażliwi na przeznaczenie, nie widzą w nim zasady działającej z zewnątrz, lecz moc, która, będąc wprawdzie pierwotnie emanacją ich własnej woli, w końcu wymyka się im spod kontroli i zwraca przeciwko nim, aby ich zgnieść. Związany z ich apetytem na demiurgię Schicksal zakłada w mniejszym stopniu grę fatalizmu wewnątrz świata, bardziej zaś wewnątrz jaźni. Oznacza to, że jest od nich samych do pewnego momentu zależny.
Trzeba długiego pasma klęsk, by zacząć go pojmować jako zewnętrzny, wszechwładny i suwerenny względem nas, a jest to warunek, który mój kraj (Rumunia – PG) spełnia bez reszty. Byłoby nieprzyzwoitością, gdyby uwierzył w wysiłek, w użyteczność czynu, toteż weń nie wierzy i z przyzwoitości godzi się z nieuniknionym.”*
Emile M. Cioran, „Pokusa istnienia”, przełożył Krzysztof Jarosz, Wydawnictwo KR, Warszawa 2003 (1956), s. 47.
Cioran porównuje wpływ idei przeznaczenia na historię małych i dużych państw. Anglicy i Francuzi nie są fatalistami. Nie zadają sobie zasadniczych pytań, takich czy Anglia czy Francja ma sens. Bycie Anglikiem czy Francuzem nie wymaga usprawiedliwienia, jest oczywistością. Hiszpan żyje tylko jedną kwestią, jedną istotną dla niego sprawą, która pochłania całą jego uwagę. Hiszpania pochyla się nad swoją spektakularną przeszłością pełną chwały i szaleństw bez przekonania, że kiedykolwiek zakończy się długi okres dekadencji. Rosjanie i Hiszpanie zajęci są wyłącznie sobą. „U Rosjan mesjanizm wypływa z wewnętrznej niepewności pogłębionej pychą, z woli afirmowania własnych wad, narzucania ich innym, przerzucania na nie podejrzanego nadmiaru. Dążność do „zbawiania” świata jest chorobliwym zjawiskiem właściwym niedojrzałości jakiegoś narodu”. W XX i XXI wieku taka misja charakteryzuje politykę amerykańskiego supermocarstwa, które chce „zbawić” świat narzucając mu swoja wersję demokracji. Łączy one, jak kiedyś Hiszpania, funkcję światowego szeryfa i misjonarza i tak jak niegdyś Hiszpania popada w skrajności.
„Anormalna ewolucja Rosji i Hiszpanii doprowadziła je zatem do tego, że zadają sobie pytanie o swe przeznaczenie. Jednakże mimo przerw w ich rozwoju i zaburzających ich wzrost wypadków, są to dwa wielkie narody. O ileż bardziej problem narodowy jest tragiczny w wypadku narodów małych! U tych ostatnich nie ma chwili nagłego wtargnięcia w Historię ani procesu powolnej dekadencji. Bez oparcia w przyszłości ani w przeszłości same dla siebie stają się ciężarem, czego efektem okazuje się bezpłodna medytacja. Ich ewolucja nie może być anormalna, bo one wcale nie ewoluują. Co im pozostaje? Zdanie się na siebie, gdyż poza nimi jest cała Historia , z której właśnie są wykluczone.
Ich uchodzący za farsę nacjonalizm to raczej maska, pod którą usiłują ukryć swój dramat i w rewindykacyjnej furii zapomnieć o swej niezdolności do włączenia się w bieg zdarzeń: bolesne kłamstwa, podszyta beznadzieją reakcja na pogardę, na którą – jak z lękiem sądzą – zasługują, to sposób na ukrycie sekretnej obsesji na punkcie samego siebie. Mówiąc prościej: naród stanowiący kłopot dla samego siebie jest chory. O ile jednak Hiszpania cierpi dlatego, że wyszła z Historii, a Rosja dlatego, że za wszelką cenę pragnie do niej wejść, o tyle małe narody miotają się, gdyż nie mają żadnego z powyższych powodów ani żeby pogrążać się w rozpaczy, ani żeby się niecierpliwić. Dotknięte pierworodną skazą nie mogą się z niej uwolnić czy to pogrążając się w rozczarowaniu, czy to uciekając w marzenia, toteż ich jedynym wyjściem jest dręczenie samych siebie. Ta mania prześladowcza nie jest pozbawiona piękna, albowiem do niczego ich nie prowadzi i nikogo nie interesuje.”
Tamże, s. 44-45.
Polski współczesny mesjanizm, który nie jest pod żadnym względem prawym kontynuatorem naszego wzniosłego i zrozumiałego w kontekście epoki mesjanizmu epoki romantyzmu, jest w gruncie rzeczy introwertyczny, ale ma też destrukcyjne zapędy zewnętrzne, antyliberalne i antyeuropejskie. Język polskiego nowoczesnego mesjanizmu jest pełen przekłamań, złudzeń i absurdów. Wciąż, mimo kolosalnych zmian w Europie, pozostajemy tym czym zawsze byliśmy: potencjalną ofiarą wrogiego otoczenia czyhającego na każde nasze potknięcie, które chce powstrzymać nasz pochód ku wielkości lub nawet całkowicie nas zdominować, wynarodowić, zrusyfikować albo, co groźniejsze, bo rzekomo bardziej realne, zgermanizować.
Nasze przeznaczenie określa narodowa geopolityka gloryfikująca sarmackie wartości. Ale brak nam przekonania, że pielęgnowanie odrębności toruje drogę do dobrego życia. Kultywowanie polskiej odmiany katolicyzmu jest ważnym celem, ale misja jego skutecznej projekcji na zepsuty Zachód skończyła się wraz z pontyfikatem Jana Pawła II. Polscy romantycy w XIX weku, podobnie jak rosyjscy słowianofile, gotowi byli poświęcić życie, aby naprawić i zbawić całą Europę. Obecnie celem naszych starań jest tylko Polska; nie zbawienie innych ale przeciwdziałanie ambicjom jednoczącej się Europy w imię obrony narodowej tożsamości przed postmodernistycznymi wartościami Zachodu.
Przy lekturze o bolesnych zmaganiach Ciorana z jego rumuńską ojczyzną myślę, że po uwzględnieniu istotnych różnic jego Rumunia i także jego Hiszpania są dobrym punktem odniesienia do analizy polskich kompleksów. Polska to także trudny przypadek, zasługujący na psychoanalizę mentalności jej mieszkańców, ale inny niż Rumunia, kraj, „którego istnienie było najwyraźniej pozbawione jakiegokolwiek sensu… jak jakaś Hiszpania bez złotego wieku, bez podbojów i szaleństw i bez Don Kichota naszych goryczy.” Polska nie jest też Hiszpanią, chociaż miała swój może nie całkiem złoty ale pozłacany wiek. Polska leży zawsze tam gdzie nie przynależy; nie jest ani dokładnie tym, ani tamtym; nie może się zdecydować, gdzie byłoby jej lepiej; jest niekonsekwentna, uwiera ją nawet powodzenie, a już najbardziej spełnienie europejskiego marzenia. I to właśnie jest najsmutniejsze, ponieważ wyjście z Europy, nie mające sensu i uzasadnienia, skazuje nas na los narodu tułacza szukającego oparcia aż za oceanem.
Z Rumunami i Hiszpanami łączy nas też przekonanie, że nasze przeznaczenie jest wyrokiem, od którego nie ma apelacji. Podobnie jak Hiszpanie czy Rumuni zajmujemy się tylko sobą i sami dla siebie jesteśmy głównym kłopotem.
W przenikliwej psychologicznej i metafizycznej interpretacji charakteru wielkich i małych narodów Ciorana odkrywam ukryte znaczenia, klucze i tropy do zrozumienia na nowo polskich problemów w wysokich rejestrach, które były dotąd dla mnie niesłyszalne.
„„Rozpłyniesz się w przestrzeni , o, moja Rosjo!” – wołał w minionym wieku Tiutczew. Jego okrzyk odniosłem bardziej zasadnie do mojego kraju, przystosowanego do tego, by zniknąć, w cudowny sposób zorganizowanego, by zostać wchłoniętym, obdarzonego wszelkimi zaletami idealnej i anonimowej ofiary. Nawyk cierpienia bez końca i bez powodu, pełnia klęski – cóż to za wspaniała nauka w szkole zmiażdżonych plemion! Najstarszy historyk rumuński w en sposób zaczyna swą kronikę: „Nie człowiek rządzi czasami lecz czasy rządzą człowiekiem”. Surowa formuła, program i epitafium zakątka Europy. Aby uchwycić ton ludowej wrażliwości w krajach południowego wschodu, wystarczy przypomnieć lamenty chóru w tragedii greckiej. Mocą nieświadomej tradycji naznaczona tym została cała przestrzeń etniczna. Rutyna westchnienia i niedoli, jeremiady małych narodów wobec bestialstwa wielkich! Wystrzegajmy się jednak przesadnych narzekań: czyż nie jest pocieszające, że możemy przeciwstawić bezładowi świata spójność naszych nędz i naszych porażek, a powszechnemu dyletantyzmowi pocieszenie, że w dziedzinie bólu posiedliśmy wprawę obdartych ze skóry i erudytów”.
Tamże, s.48-49.
Można się także uczyć od Ciorana, jak uleczyć się z obsesyjnego cierpiętniczego niezadowolenia z własnego kraju i wyciągnąć korzyść z rozrachunku z ojczyzną, ( której w młodości się wstydził). Zrozumienie, z czego się biorą marność, egzystencjalna słabość i cierpienia ojczyzny, należy przekuć w wyrozumiałość i pogodzić się z własnym krajem, którego natręctwa były do tego czasu zatruwającą życie nieznośną obsesją.
*W innym eseju „Rosja i wirus wolności” (1957) Cioran poddaje pewnej rewizji swoje poglądy o bezruchu i apatii tamtejszych ludzi zaliczając narody Europy Środkowej i Bałkanów do „strefy witalności w Europie” i kontrastuje ich zasoby energii z pasywną i wyczerpaną Europą Zachodnią. (Emil Cioran, „Historia i utopia”, przełożył i posłowiem opatrzył Marek Bieńczyk, Wydawnictwo Aletheia, Warszawa 2008 (1960), s. 47-49.)