Na placówce emeryckiej

Emigracja, podróże nie są wyborem mędrca, który podróżuje w głąb siebie. Wszystko, co istotne on  w sobie zawiera. Jednak dla większości zwykłych ludzi przemieszczanie się w przestrzeni jest niezbędne jak powietrze. Zmiana otoczenia i klimatu jest dobra dla płuc i umysłu. Na każdym etapie życia taka zmiana oznacza coś innego. Dla mnie jest to forma, może daremna, przeciwdziałania starości jako „emigracji z życia”.

Wydaje mi się, że pół-emigracja nie ma wielu wad emigracji. Emigracja to wybór czarno-biały; pół-emigrant zyskuje trochę i traci cząstkę. Zachowuje kąt do życia w starym kraju i ważne związki z ludźmi oraz chcąc nie chcąc silne powiązanie z Urzędem Skarbowym, z dożywotnim wyrokiem PIT – 39. Pół-emigrant zatrzymuje się w połowie drogi; zawsze może wrócić ale w razie czego może skoczyć na głęboką wodę.

O trudnym, zwłaszcza na początku, losie emigrantów napisano już wszystko. O losie pół-emigrantów w czasie pracy zdalnej też jest nie mało. Jak wiem z życiowej praktyki dobrze nadaję się na pół-emigranta. Jest to status przez mnie wielokrotnie wypróbowany. Byłem pół-emigrantem przez ponad dwadzieścia lat: w Stanach Zjednoczonych, w Niemczech, w Austrii i w Finlandii. Wszystkie te pół-emigracje wiązały się z pracą zawodową: od pomywacza w Buffalo przez pracę w college’u po dyplomację w Waszyngtonie, w Wiedniu i w Helsinkach. Każda z tych pół-emigracji była udana, wszędzie czułem się dobrze, lubiłem zmiany, poznawanie ludzi, zawiązywanie nowych przyjaźni, nowe wyzwania zawodowe i zachwycające krajobrazy.

Od pewnego czasu wracamy z Anią do tematu wyjazdu na placówkę emerycką. Na zasadzie samo-delegacji, samofinansowania i reprezentacji tylko samych siebie. Na pewien czas, do osobistego odwołania. Z własnego wyboru ale nie bez przymusu okoliczności zewnętrznych. Chcemy uciec od frenetycznego nacisku lokalnej polityki, która zbiera coraz więcej psychicznego żniwa. Klamka jeszcze nie zapadła ale to ostatnie lata, aby ponownie częściowo zamieszkać w Wiedniu, w którym spędziliśmy żyliśmy siedem lat. Pojawi się tam kwestia języka, który nie jest ojczystym i w związku z tym pewne ograniczenia. W Wiedniu lokalsi posługują się między sobą dialektem, który jest hermetyczny dla przybysza. Z drugiej strony wszyscy Wiedeńczycy mówią Hochdeutschem, a jest to język wielkiej literatury i nauki.

Na placówce emeryckiej nie ma już niemądrych instrukcji z  Warszawy, przyjęć w Palais Pallavicini, czwartkowej Stałej Rady w Hofburgu,  ani ambicji zawojowania nowych światów. Co najwyżej chciałoby się doszlifować język. W utrzymanie bliskich relacji z bliskimi w kraju trzeba będzie włożyć dodatkowy  wysiłek. I to oraz poznanie nowych ludzi pozostanie największym wyzwaniem.

Jednak decydujące jest pragnienie zaczerpnięcia świeżego powietrza. Oprócz pół-emigracji Istnieje tez inna metoda, którą praktykował Thomas Bernhard. Nie wytrzymywał on dłużej niż kilka tygodni w swoim domu w Dolnej Austrii i wyjeżdżał na dwa tygodnie np. na Majorkę, aby zaczerpnąć świeżego morskiego powietrza. Tam też nie  mógł długo wytrzymać. Itd., itp.  Bernhard miał ojczyznę w sobie; wciąż się przemieszczał nie tracąc jej.

Jeśli nie uda nam się plan A, to pozostanie nam ćwierć-emigracja czyli dłuższa wizyta rok w rok w Wiedniu oraz podróże do przyjaciół.  Ale to jest w pandemicznych czasach ryzykowna opcja. Nie tylko dlatego. W ciągu kilku ostatnich miesięcy zmarło moich dwóch bliskich przyjaciół w Ameryce,  Martin i Nick, a trzeci miał wypadek. Bez nich moje życie potoczyłoby się inaczej. Obu mieliśmy zamiar odwiedzić po pandemii: w Waszyngtonie, na Florydzie i na wyspie Vashon (w stanie Waszyngton). Nagle, to już nieaktualne.

Cechą charakterystyczną placówki emeryckiej jest samofinansowanie i to, że nikt prócz nas samych nie może nas z niej odwołać.