O życiu i w życiu decydują często przypadki, określane łutem szczęścia lub pechem. Przypadek zrządził, że urodziłem się w powojennej Polsce. Kiedy osiągnąłem wiek trzech lat zarejestrowałem pierwsze wydarzenie polityczne, które zapamiętałem: przygnębienie i płacz ludzi z powodu śmierci Stalina. Nie rozumiałem oczywiście kim był Stalin. Ale wyczułem moment ludzkiego zagubienia. Tak, jakby śmierć Stalina oznaczała usunięcie spod nóg jakiejś życiowej podstawy. Widocznie mit dobrego władcy zdążył się już u nas zakorzenić.
Dodam, że nie dotyczyło to moich rodziców.
Przypadek zadecydował o biegu życia człowieka, który został moim ojcem. Jako niespełna dwudziestoletni młodzieniec wstąpił on do lokalnego oddziału AK w rodzinnych okolicach Glinianki i Woli Karczewskiej nad Świdrem. Ojciec w rozmowach ze mną często powracał do swojego udziału w dużej akcji wysadzenia niemieckiego pociągu jadącego na front wschodni. W 1944 AK została rozwiązana, a ojciec chcąc uniknąć represji ukrył swoją przynależność do AK i wstąpił do LWP. Przed wysłaniem na front został skierowany na szkolenie rekrutów w rejonie Lublina.
W trakcie szkolenia pijany czerwonoarmista zademonstrował grupie rekrutów nowy typ pistoletu. Instruktor przypadkowo postrzelił ojca w brzuch. Uratowała go własna dłoń, która osłabiła impet kuli. Ciężko ranny ojciec przeleżał wiele tygodni w szpitalu polowym. Z trudem z tego wyszedł, ale nie mógł już być wysłany na front i szczęśliwie ominęła go operacja zdobywania Berlina. A może i żołnierska śmierć. Zdeformowany kawałek ołowiu, który przeszył ojca na wylot, traktowany był w moim dzieciństwie jak relikwia.
Po wyjściu ze szpitala ojciec został skierowany do komendy uzupełnień w Warszawie, gdzie miano zadecydować o jego dalszych losach. Był tak słaby, że w trakcie przeprawy przez tymczasowy most na Wiśle w Warszawie spadł z ciężarówki i wylądował nieprzytomny na poboczu przy zjeździe z przeprawy. Ojciec stawił się na komendzie przed oficerem, który uznał, że dalsza służba wojskowa zmarnuje życie młodemu człowiekowi. Decyzja odesłania ojca do cywila przez empatycznego oficera otworzyła ojcu drogę na upragnione studia (zdał maturę w czasie okupacji na tajnych kompletach).
Było już jednak za późno, aby tak jak planował ojciec, podjąć je w roku akademickim 1945/46 na Uniwersytecie Warszawskim. Ojciec dowiedział się, że zdąży jeszcze na studia bez straty roku na właśnie ufundowanym Uniwersytecie w Toruniu, na którym trwała jeszcze rekrutacja pierwszego rocznika studentów. W ten sposób wygłodniały dalszej nauki ojciec wylądował w Toruniu, a historiografia Polski wkrótce wzbogaciła się o pierwszą monografię o Bolesławie Szczodrym.
Co do mnie, to powyżej opisanym przypadkom i paru szczęśliwym momentom zawdzięczam pojawienie się na świecie w Toruniu jesienią 1950 roku.
Pojawiłem się na świecie dzięki przypadkowi. W tej historii jedynie stan instruktora nie był czystym przypadkiem. Czy przypadkowy strzelec zasługuje na moją wdzięczność?