(Nowa, uzupełniona wersja blogu „Za chlebem w Buffalo” z kwietnia 2019 roku)
W styczniu 1976 roku urodziły się moje bliźniaczki Justyna i Sara. To była niespodzianka, bo z moją (pierwszą żoną) nie wiedzieliśmy, że czeka nas podwójna radość. Nie miałem dość pieniędzy na utrzymanie powiększonej rodziny. Trzeba było temu zaradzić.
Jak miliony Polaków przede mną i miliony po mnie, aż po dziś dzień, pomyślałem o pracy za granicą. Miałem wujka w Kanadzie i przyjaciela, który wyemigrował na stałe do Stanów Zjednoczonych.
Moja przemiła kuzynka Maria załatwiła mi pracę w bibliotece Uniwersytetu w Toronto. Paszport otrzymałem bez komplikacji na ostatniej fali gierkowskiej odwilży. W recenzjach była moja praca doktorska, którą miałem bronić po powrocie, co otwierało mi drzwi do upragnionej pracy w Instytucie Historii PAN w Warszawie. Nie jechałem w nieznane i miałem do czego wrócić.
Rozczarowanie spotkało mnie na samym początku w Toronto. Komfortowa i legalna wymarzona praca w bibliotece uniwersyteckiej okazała się w praworządnej Kanadzie niedostępna dla posiadacza zwykłej wizy turystycznej. Na ratunek, bez chwili wahania, przyszedł Nick, mój przyjaciel ze studiów, który mieszkał nieopodal, po amerykańskiej stronie granicy, w Buffalo.
Pierwsza myśl była absurdalnie niepraktyczna. Jeździliśmy po Ontario szukając dla mnie pracy na farmach tytoniowych. Do dzisiaj pamiętam jak absurdalnie krążyliśmy po bezkresnej wiejskiej Kanadzie aż dotarliśmy do centrum krainy tytoniowej w Delhi. Nie byłoby to dla miastowego właściwe rozwiązanie, nawet, gdybyśmy tam znaleźli dla mnie pracę.
Druga koncepcja okazała się bardziej realna. Wiązała się jednak z przemieszczeniem mojej osoby do Stanów Zjednoczonych. Nick wpadł na pomysł, jak zdobyć amerykańską wizę. W amerykańskim konsulacie w Toronto zaprezentowałem się jako historyk zainteresowany obchodami Bicentennial- dwustulecia Stanów Zjednoczonych, co w zasadzie było zgodne z prawdą.
Nick dopiero zaczynał nowe życie w Stanach Zjednoczonych. O wyjazd i połączenie z rodziną w New Jersey starał się bezskutecznie od lat. Po wypadkach na Wybrzeżu namówiłem go na wznowienie starań. Miałem wtedy dobrą intuicję. To była szansa, którą trzeba było wykorzystać. Nick dostał wreszcie paszport, przerwał studia i wyemigrował. Namawiałem go, aby swoje pierwsze kroki w Stanach skierował do college’u i kontynuował studia. Tak też zrobił. Nick był wtedy entuzjastą uczenia się, lubił to i czerpał z tego wielką satysfakcję. Dlatego zaczął swoją amerykańską przygodę inaczej niż większość emigrantów z Polski w latach siedemdziesiątych, nie od pracy fizycznej, a od nauki w college’u. Mimo mizernych środków Nick skończył nauki polityczne na renomowanej uczelni SUNY w Buffalo. Miał dalsze ambitne plany ale szybko założył rodzinę i musiał o nią zadbać.
W kwietniu 1976 roku zamieszkałem w jego domku w Buffalo. Sam byłem ojcem maleńkich bliźniaczek Justyny i Katarzyny/Sary, więc obserwowałem kwalifikacje ojcowskie Nicka. Nick był bardzo czułym i rozumiejącym ojcem. Dużo czasu poświęcał starszemu synkowi Andy”iemu, który wyrósł na świetnego prawnika. Drugi, Bogdan, był jeszcze w kołysce. Nickowi z rodziną nie było wtedy łatwo, ale dzielił się ze mną ostatnim kawałkiem chleba. Z jego pomocą zatrudniłem się w budowlance. Praca na dachach nie bardzo mi odpowiadała. Lepiej powiodło mi się malowanie elewacji drewnianych domków w stylu Nowej Anglii. Przemili starsi państwo każdego ranka witali mnie z uśmiechem i traktowali kawą i ciastkami. Pewnego dnia spotkał mnie zimny prysznic. Podziękowali mi za pracę, ponieważ ,w moim zapale, na nieszczęście, pomalowałem brązową farbą srebrne aluminiowe ramy okienne.
Praca była uciążliwa ale Nick bardzo troskliwie o mnie dbał. Zorganizował dla mnie tradycyjne garden party dla nowych emigrantów, którego celem jest wprowadzenie przybysza w środowisko i zebranie dla niego pieniędzy na start. Nick wszędzie mnie zabierał. W pierwszych dniach w Buffalo wziął mnie na jakieś wielkie przyjęcie związkowe z poczęstunkiem i przemówieniami. Byłem oszołomiony, tym bardziej, że numer loterii, który otrzymałem przy wejściu, okazał się zwycięski. Z 50 dolarami w kieszeni mogłem wyruszyć na podbój Ameryki.
Z Buffalo pisałem listy do rodziców, które odnalazłem po śmierci mamy w mieszkaniu na Kraszewskiego w Toruniu:
„Jeśli otrzymam już stałą pracę w fabryce ($2,75, $3/godz.) usamodzielnię się w Buffalo. Życie jest tutaj tanie, a przyjaźń Nicka osładza mi samotność. Jest to zupełnie wyjątkowy człowiek ten Mikołaj. Wczoraj byliśmy na doskonałym filmie One Flew over the Coocoos Nest, naprawdę doskonałym. Później na drinku w barze. W tym tygodniu mam bardzo niewiele czasu – po pracy kąpiel, czytam i śpię”.
Buffalo, 30 maja 1976
„Myślę, że zanim wrócę oboje wrócicie do formy… Moja podróż będzie jednak znacznie krótsza, a poza tym to, że mieszkam z serdecznym Mikołajem zmienia moją paraliżującą tęsknotę za bliskimi w coś co można znieść. Nie wiem jakbym zniósł natomiast zupełną samotność w Toronto. …
Mam ogromną satysfakcję ze swojego dawania sobie tutaj radę, a przeżycie samemu pewnych spraw tutaj jest wspaniałą szkołą.”
Buffalo, 17 czerwca 1976
„Wszystko ostatnio układa mi się tutaj pomyślnie, to nie znaczy, że jest łatwo i bez wyrzeczeń. Tylko ten kto pracował tutaj wie co to jest praca, ciężka praca. Tutaj pracuje się codziennie tak jakby był to ostatni dzień pracy przed apokalipsą, jakby od tego zależało wszystko. Z tego bierze się dobrobyt materialny i nędza umysłowa i moralna Ameryki.
Mama wie dobrze, jak to jest, ale ty Tatulku nigdy nie będziesz wiedział, co to jest kapitalizm. Dlatego warto to przeżyć.” …
Myślę, że przeprowadzimy się szybko do Warszawy po moim powrocie i że będę się spokojnie przygotowywał do obrony (doktoratu). Okazało się tutaj, że jestem bardzo przywiązany do Warszawy. Buffalo zresztą to wieś, ale i tak wolę ją od Toronto…”
2 lipca 1976
Te fragmenty listów odczytałem Nickowi i Kaziowi u mnie na 3 Maja we wrześniu 2018 roku. Nick uważał, że to co zrobił dla mnie tamtego lata, 44 lata wcześniej, to było czymś naturalnym, nie ma o czym mówić.
Na swój fach trafiłem dopiero w popularnej restauracji. Praca na zmywaku okazała się moją specjalnością. Pracowałem ciężko wieczorami i długo w nocy za płacę minimalną ($2.30 za godzinę minus Social Security zarejestrowana na Andy’ego, kilkuletniego synka Nicka), ale dawałem sobie radę. Dojeżdżałem do pracy na rowerze. Po zakończeniu nocnej wachty cała załoga restauracji siadała przy barze i sączyła zasłużone drinki. To była wielka przyjemność, której nie mogę porównać z żadną inną. Ceną była poważna wywrotka na rowerze. Byłem poturbowany, ale wyszedłem z tego cało.
Przez całe lata śniła mi się praca w restauracji. Słyszałem donośny głos z restauracyjnego megafonu z zamówieniami: „Beef on weck” albo „Beef on rye” (rozmaite rodzaje bułek z wołowiną). Przewracałem w wielkich piecach ogromne płaty wołowiny i parzyłem przy tym ręce. Czyściłem ciężkie filtry okapów. Praca dawała mi satysfakcję.
W restauracji pracowałem w fantastycznym otoczeniu, głównie kucharek i kelnerek. W całym zawodowym życiu nie spotkałem tylu dobrych i życzliwych ludzi na raz.
Pracujący na czarno nie opowiada o sobie. Jakoś rozniosło się, że robię doktorat, co w restauracji kojarzyło się z medycyną. Odtąd miałem klientki z drobnym dolegliwościami, którym ostrożnie zalecałem aspirynę. Pewnego razu przyszła do mnie śliczna koleżanka z prośbą o oględziny części ciała normalnie ukrytych przed światem. Pokusa była wielka, ale zachowałem się odpowiedzialnie, chociaż może wykazałem się brakiem kawalerskiej fantazji. Powiedziałem, że jestem specjalistą od nerek, więc nie mogę jej doradzić w sprawach dermatologicznych.
Stopniowo awansowałem i właściciele restauracji byli ze mnie zadowoleni. W końcu chcieli mnie zatrzymać jako menadżera.
Praca w restauracji była wyczerpująca. Miałem płonne nadzieje na wykorzystanie tego czasu na studia amerykanistyczne w bibliotece uniwersyteckiej SUNY w Buffalo. Ale był to dla mnie czas próby. Pomagałem Nickowi uruchomić biuro podróży na Polskim Markecie w Buffalo. Grałem rozmaite role. Pracowałem trochę w biurze i jako agent biura podróży pojechałem z grupą na oglądanie obiektów hotelowych na Florydzie. Była to dla mnie darmowa luksusowa wycieczka. Czułem się doskonale w skórze agenta biura podróży. Pamiętam, jakie wrażenie zrobiła na mnie para młodych ludzi z Buffalo, którzy poznali się w trakcie tej imprezy i po trzech dniach pożegnali się z nami i , po prostu, wysiedli z autokaru z zamiarem rozpoczęcia nowego wspólnego życia na Florydzie. To dawało przedsmak amerykańskiej wolności.
To był świat wolności, którego już nie ma. O dziwo, w socjalistycznej Polsce pies z kulawą noga nie interesował się, co robiłem przez szmat czasu w Ameryce; w Stanach Zjednoczonych nie byłem ścigany, ale raczej zachęcany, abym wybrał wolność. Na karku człowieka nie siedziały urzędy podatkowe, ani w Ameryce, ani w Polsce. Zarobiłem „fortunę”, która pozwoliła mi utrzymać moją rodzinę przez trzy lata do następnego razu w Ameryce w latach 1979/80, w charakterze Visiting Fellow w Princeton University.
Nie skłamałem amerykańskiemu konsulowi. Obchodziłem amerykańską rocznicę Bicentennial. Nick zabrał mnie w samochodową podróż do Nowego Jorku i Waszyngtonu. Nie miał prawie grosza przy duszy, ale miał fantazję i szczodre serce. Drżeliśmy, żeby wytrzymały opony w jego krążowniku szos. Zwiedziliśmy gmachy publiczne w stolicy. Nie było bramek i kontroli. Byliśmy z grupami wycieczkowymi po Białym Domu i Pentagonie. Wędrowaliśmy niekończącymi się korytarzami Pentagonu zaglądając przez szeroko otwarte drzwi do biur ważnych generałów i admirałów. To był czas otwartości, który skończył się bezpowrotnie.
Zachód i Wschód były w owym czasie odmiennymi i wrogo nastawionymi do siebie światami. Ale takie indywiduum jak ja, mogło przemknąć niepostrzeżenie z jednego świata do drugiego i z powrotem, jak gdyby nie było żelaznej kurtyny. Po powrocie z wolnego świata obroniłem pracę doktorską. Jeszcze miałem poparzenia na rękach. Nosiłem je z dumą, jak dzisiaj młodzi ludzie tatuaż.
Wyniosłem z tego doświadczenia szacunek dla pracy fizycznej. Od czasu Buffalo uważam, że praca fizyczna i umysłowa mają taką samą wartość i powinny być jednakowo wynagradzane. Już nigdy więcej nie pracowałem fizycznie dla zarobku. Wiele lat później zbudowałem kamienny mur graniczny w letniej chacie moich rodziców w Kępiaczu pod Toruniem. Zbieranie i taszczenie ciężkich głazów z pól było dla mnie odskocznią od pracy przy biurku. Okoliczni rolnicy patrzyli na mnie, jak na nieszkodliwego wariata. Jednak pewnego wieczoru ktoś zapukał do chaty: „przywiozłem Panu kilka kamieni”.
Nickowi zawdzięczam nie tylko środki na najtrudniejszy czas dla mojej rodziny, lecz także to wspaniałe doświadczenie fizycznego trudu. Chce się żyć, kiedy dostaje się dar takiej przyjaźni, jaki ja otrzymałem od Nicka. Przegadaliśmy przez pół roku wszystko, co tylko można sobie wyobrazić. To był piękny, gwiezdny czas, który jeszcze raz powtórzył się później z moimi przyjaciółmi Normą i Howardem w Pinceton.
Kiedy zostałem ambasadorem w Stanach Zjednoczonych, ćwierć wieku później, udzieliłem wywiadu „Buffalo News”, w którym opowiedziałem o pracy na czarno w mojej dawnej restauracji Bailly’s (niestety, później spłonęła). Wywołało to śmiech i entuzjazm . Amerykański Urząd Imigracyjny nie zgłosił pretensji.
Nick podjął dobrą decyzję. Ameryka okazała się dla niego ziemią obiecaną. Ja tęskniłem i wróciłem.
Przesłałem Nickowi tekst tego wspomnienia mailem. Tak zareagował 2 kwietnia 2019 roku:
„Hello Przemek!!!
Czytałem Twoje wspomnienia jednym tchem chyba trzy razy i raz z Dorotą. Chyba robiłeś notatki bo tak wszystko podałeś w detalach. Nie pamiętałem że byliśmy w Pentagonie. Czy byliśmy tylko we dwóch? Zapomniałeś wspomnieć synową właścicielki która Cię uwielbiała i gotowa była skoczyć do gorącej wody za tobą. Myślałem że masz złe wspomnienia z Buffalo bo mimo tylu okazji nigdy więcej nie odwiedziłeś mego miasta. Mój dom jest zawsze otwarty dla Ciebie i nie potrzebujesz zaproszenia. Komfort domu nie pozwala mi już nigdzie jeździć szczególnie w dalekie podróże. Jakie Twoje zdanie o sytuacji na Ukrainie? Pozdrowienia Nick”